Maksymilian Ratajski - Przegraliśmy ulicę

Dziesięć lat temu manifestowanie swoich poglądów na ulicy było jednoznacznie kojarzone z naszą stroną sceny politycznej. Mówiło się wręcz o “prawicy maszerującej”. Modne były koszulki z Żołnierzami Wyklętymi, czy sprzeciw wobec imigracji. Dzisiaj nie da się przespacerować ulicami dużego miasta, żeby nie zobaczyć wysypu tęczowych toreb, które stały się czymś “normalnym” wśród młodych dziewczyn. Firmy reklamują się tęczą i piorunem.

 

  

Kilka lat temu ciągle słyszeliśmy, że “polityki nie robi się na ulicach”, nic bardziej mylnego! Prawdziwą politykę robi się na ulicy i w mediach! Medialnie nasze możliwości są bardzo ograniczone. Ulicę jednak przegraliśmy sami.

 

  

Przegraliśmy ulicę, utraciliśmy zdolność mobilizowania ludzi, nasze demonstracje nie wzbudzają takiego zainteresowania jak jeszcze kilka lat temu. Tymczasem parady równości stają się coraz liczniejsze, przyciągając także coraz więcej tak zwanych “normików”, a strajk tak zwanych  “kobiet” to największe wydarzenie w III RP. Kilka lat temu ulica była naszym bastionem, a Polska jawiła się jako bardzo konserwatywne społeczeństwo. 

 

  

Co się stało przez ostatnie lata? Jednym z powodów jest na pewno przejęcie władzy przez Prawo i Sprawiedliwość - rządy (centro)prawicowej partii sprawiły, że utraciliśmy potencjał społecznego buntu, który przejęła liberalna lewica, walcząca z “katofaszystowską dyktaturą”, “broniąc demokracji i praw kobiet”. Od 2015 roku Marsz Niepodległości utracił swój antysystemowy charakter stając się patriotycznym festynem, jeżeli wcześniej jedyną narracją był sprzeciw wobec Platformy, to oczywistym jest, że po utracie przez nią władzy zabrakło paliwa.

  

 

Przegraliśmy przez ugrzecznianie, cofanie się, a także chęć niektórych osób, żeby jak najszybciej skonsumować tłumy na Marszu Niepodległości i modę na patriotyzm, poprzez zapewnienie sobie poselskich pensji. Dzisiejszy twór zwany Konfederacją na siłę stara się unikać kontrowersji i radykalizmu, zamiast tego skupiając się na szurii, pół-anarchizmie i dziwacznych koncepcjach ekonomicznych.

  

 

Przegraliśmy, bo wielu osobom zabrakło jaj. Prawica jest niemal z definicji wykastrowana.  Bojąc się łatki radykałów i ekstremistów odcinano się od czego tylko się dało, skutecznie przesuwając okno Overtona w stronę lewicowo-liberalną. Wszystkim umiarkowanym, marzącym, że w końcu demoliberałowie przyznają także im prawo głosu, polecam poczytać Miłosza Jezierskiego, gdyby to uczynili, wiedzieliby, że nasi wrogowie i tak będą ich nienawidzić.  Co w tym czasie robiła druga strona? W lipcu 2020, pisałem w tekście Dość tęczowej bezczelności:

  

 

NIGDY nie spotkałem się z sytuacją, w której liberalna lewica, także ta najbardziej "umiarkowana" i mainstreamowa potępiłaby radykalnych harcowników. Zawsze ich chwalą, usprawiedliwiają, a kiedy już naprawdę przesadzą próbują niuansować sprawę, i jednocześnie zadbać, aby nie została przesadnie nagłośniona. Jest to taktyka całkowicie zrozumiała i słuszna, za kilka lat pewne rzeczy już nikogo nie będą szokowały. Harcownicy swoją bezczelnością badają teren, dzięki temu ci bardziej "umiarkowani" widzą na ile mogą sobie pozwolić, a granica społecznej akceptowalności coraz bardziej się przesuwa. Jeszcze dziesięć lat temu oczywistym było, że „gejostwo" jest obrzydliwe, pod żadnym pozorem nie można dać im dzieci. Dzisiaj poparcie dla tak zwanych "związków partnerskich" jest już powszechne, a i stosunek ludzi do adopcji przez tego typu pary staje się coraz bardziej przychylny. Teraz przypomnijmy sobie 11 listopada 2017 roku i wyciągnijmy wnioski. Paniczne odcinanie się i potępianie haseł Czarnego Bloku i słów rzecznika Młodzieży Wszechpolskiej. Widzimy jak na dłoni różnicę między zwycięzcami, a przegranymi, tymi, którzy chcą zmieniać świat, wierzą w swoje racje (jak błędne i szkodliwe by nie były) i zamierzają o nie walczyć, a tymi, którzy już przegrali, bojąc się łatki "faszystów", "radykałów", "rasistów". Właśnie dlatego ponosimy klęskę na wszystkich frontach. Odnośnie konserwatywnej i koliberalnej prawicy nie należy mieć złudzeń, to nasz wróg. Natomiast tak zwani "systemowi narodowcy" popełnili wszystkie błędy, jakie tylko mogli. Pokazali, że nie mają jaj i woli walki, a strona lewicowo-liberalna doskonale ten przekaz zrozumiała. Jedynym racjonalnym krokiem jaki mogli w listopadzie 2017 roku podjąć liderzy RN-u było stwierdzenie, że "w tych hasłach nie widzimy niczego złego, naród to wspólnota organiczna, połączona wspólnym pochodzeniem, językiem, kulturą. Nie widzimy w Czarnym Bloku niczego co nawoływałoby do nienawiści czy propagowało totalitarne ideologie." Po drugiej wojnie światowej europejska prawica kapituluje na każdym polu, bojąc się samego posądzenia o "faszyzm", "rasizm" czy "radykalizm", ta sama choroba dotknęła też jej polskich przedstawicieli, niestety również ze skrzydła narodowego.”

 

  

Trzy miesiące później media głównego nurtu broniły fizycznych ataków na kościoły, z kolei niektórzy, przesiąknięci “dobroludzizmem” “katolicy” oburzali się na filmik z Warszawy, kiedy stający w drzwiach świątyni dobrzy ludzie, kulturalnie uniemożliwili wejście agresywnym przedstawicielkom piorunów.

  

 

Jak można wytłumaczyć ogrom październikowej klęski? Wydarzenia z jesieni trwale zmieniły nasz naród, drastycznie przyspieszając proces laicyzacji i liberalizacji. Kiedy na ulicach i w Internecie rozlało się piorunowo-tęczowe szambo, nie spotkało się praktycznie z żadną kontrą. Nieliczni, którzy zareagowali, musieli skupić się na staniu pod katedrami i głównymi kościołami w miastach. To było w październiku najważniejsze i do tego udało się zmobilizować trochę osób, uderzała jednak bierność środowisk katolickich, konserwatywnych, prawicowych. Schowanie głowy w piasek. Podczas masowego wyjścia naszych przeciwników na ulice i olbrzymiej kampanii w Internecie, zdecydowana większość tak zwanej prawej strony była tchórzliwa i bierna (wielu także w imię “dobroludzizmu” i fałszywie pojmowanego miłosierdzia potępiało obrońców kościołów, ale to już skrajny upadek). Podobne zjawisko było widać już podczas pierwszego czarnego protestu, kiedy wobec wielotysięcznego tłumu, stawały niewielkie manifestacje przeciwników aborcji. Wtedy już było widać niepokojące zmiany w społeczeństwie, jednak rozmiary jesiennej katastrofy zaskoczyły wszystkich.

 

  

Gdzie w październiku byli “ultrakonserwatywni” politycy i “katocelebryci”? Ano nigdzie. Siedzieli cicho, nie nawoływali do manifestacji poparcia dla wyroku Trybunału Konstytucyjnego (a pamiętajmy, że to środowisko raczej nie przejmowało się koronawirusem). Najwyżej płakali z powodu obostrzeń. Dodajmy do tego, że dominująca część Konfederacji szukała nowego  “kompromisu aborcyjnego”.

  

 

Gdzie była większość katolików i prawicy? Czy była jakakolwiek chęć wyjścia na ulicę? Nie? No właśnie! Widząc, że wypowiedziano nam wojnę, że na ulice wyszły niewyobrażalne tłumy, jakich nikt wcześniej w Polsce nie widział, widząc ich agresję, nienawiść… Ludzie woleli się nie wychylać. Piorunowe szambo wybiło nie tylko na ulicach, ale także w Internecie i zakładach pracy. Również tam, nie napotkało praktycznie żadnej reakcji. Dzięki temu tak zwane “normiki” dostały jasny przekaz - “kobiety słusznie się buntują i walczą o swoje prawa, przeciwko PiS-owi i biskupom”. Przekaz był jednoznaczny - olbrzymie społeczne protesty przeciwko PiS-owi, klerowi i garstce “chuliganów” pod kościołami. Oczywiście ten obraz był skrajnie fałszywy, ale przez bierność i tchórzostwo większości prawej strony, tak zwany neutralny obserwator, nie mógł zobaczyć niczego innego! Ja wiem, że nie każdy czuł się na siłach stanąć pod kościołem w gotowości na fizyczną konfrontację. Szczególnie rozumiem to u kobiet. Ale głośne wyrażenie swojego zdania i stanięcie w obronie wyznawanej wiary i wartości było wówczas obowiązkiem. Osoby, które wówczas zdezerterowały, nie chciały się wychylać, są współwinne ogromowi zmian jakie zaszły w polskim społeczeństwie w ostatnich miesiącach. Naprawdę każdy mógł ustawić sobie nakładkę na zdjęcie profilowe (jak śmiesznie by to nie zabrzmiało,  powszechność tęcz i piorunów miała olbrzymie znaczenie dla pokazania masowości tych obrzydliwych protestów). Mobilizacja do manifestacji za wyrokiem Trybunału była konieczna. Jednak nikt się tego nie podjął, bo prawicy i większości środowisk katolickich zabrakło  jaj. Większość nacjonalistów i spora część katolickiej młodzieży męskiej była wówczas zajęta doraźną obroną kościołów, więc nie mogliśmy wziąć na siebie odpowiedzialności za organizowanie innych działań. Jeżeli się w coś naprawdę wierzy i zdaje sobie sprawę z zagrożenia, to nie bawi się w strusia chowającego głowę w piasek. Pewne procesy zaczęły się już kilka lat temu, ale to październik nadał im dynamiki. Nie nazwałbym go jednak walną bitwą, raczej kapitulacją praktycznie bez walki.

  

 

Strat poniesionych ubiegłej jesieni prawdopodobnie już nie odrobimy. Dokonały się trwałe zmiany w myśleniu Polaków, Kościół został skutecznie przedstawiony jako “wróg kobiet i wolności”. Zabijanie nienarodzonych dzieci stało się “podstawowym prawem kobiet”, do tego doszła pełna akceptacja dla tęczowych i multikulturalizmu. Niektórzy chcieli kompromisów, zrozumienia drugiej strony, pokojowego współistnienia. No to teraz mają. Bo druga strona chciała walki, zmieniania świata na swoją modłę.

  

 

Ktoś powie, że mądrzę się po ponad pół roku, a takie rzeczy należało widzieć wcześniej. W październiku miałem (zresztą nie tylko ja) pewne spostrzeżenia, ale zwyczajnie nie było czasu, żeby się tym bardziej interesować. Staliśmy wiele godzin pod kościołami, co w połączeniu z pracą zawodową dawało 3 godziny snu dziennie przez cały bardzo intensywny tydzień. Osób, mających jakąkolwiek chęć działania było wówczas niewiele i ledwie starczało na obstawienie najważniejszych kościołów w dużych miastach. W październiku staliśmy na pierwszej linii, jeżeli był na coś czas, to na napisanie jednego tekstu do Szturmu (praktycznie cały numer był poświęcony tamtym wydarzeniom).

 

  

Musimy odzyskać potencjał buntu, zdolność angażowania ludzi, przekonać ich, że biorą udział w czymś ważnym, w walce o wyższe dobro. Tak jak kilka lat temu podczas Marszów Niepodległości i protestów przeciwko przyjmowaniu imigrantów na łódkach. Kiedyś umieliśmy oddziaływać na emocje społeczne, korzystać z mediów społecznościowych. Wiemy, że trwa wojna cywilizacyjna, a ostatnie lata, mimo centroprawicowych rządów (a w dużej mierze przez ich nieudolność), przyniosły katastrofalny skręt społeczeństwa w stronę lewicowo-liberalną. Natomiast nie umiemy powiedzieć tego ludziom, być wyrazistymi i zmobilizować ich do wyjścia na ulice. Dzisiaj, zwłaszcza w dużych miastach, wstydem jest powiedzieć, że się jest przeciwko aborcji, adopcji dzieci przez tęczowych czy zażartować ze składu reprezentacji Francji. 

  

 

Jeżeli chcemy odzyskać jakikolwiek wpływ na świadomość mas, musimy stworzyć atrakcyjną narrację, która zmobilizuje ludzi do wyjścia na ulice, przyznawania się do swoich poglądów. Politykę robi się na ulicy, używając prostego przekazu, zobaczmy jak zrobili to nasi wrogowie. Zamiast śmiać się z “głupiego lewactwa”, które walczy i wygrywa, spójrzmy na własną sytuację. Przeciwnik ma 4 hetmany i dwie wieże, nam został jeden pionek do wypromowania i całkowicie unieruchomiony goniec. Katastrofa już się wydarzyła, a szanse na przejęcie inicjatywy są niewielkie. Tej partii jednak nie można poddać (choć prawica dawno to zrobiła), a na pata również nie ma co liczyć.

 

 

 

Maksymilian Ratajski 

 

 

https://www.szturm.com.pl/index.php/miesiecznik/item/803-milosz-jezierski-i-tak-was-beda-nienawidzic

 

https://szturm.com.pl/index.php/miesiecznik/item/1112-maksymilian-ratajski-dosc-teczowej-bezczelnosci