Grzegorz Ćwik - Viva la muerte

Pochłonięci życiem, codziennymi obowiązkami coraz rzadziej patrzymy na otaczającą nas rzeczywistość w sposób syntetyczny. Coraz rzadziej stosujemy szerszą perspektywę, dziejowe spojrzenie na historię, politykę. Nolens volens przyjmujemy indywidualną perspektywę opartą o „tu i teraz” – tak jak i cały nasz parszywieńki świat. Rozpatrujemy wszystko z punktu widzenia naszego interesu – bez znaczenia czy świadomie, czy podświadomie. To osobisty interes, strata, ewentualne korzyści lub koszty decydują o tym, jakich zadań się podejmujemy, jakie uznajemy za „niewykonalne”, a o jakich nawet nie chcemy myśleć.

 

Do diabła z tym! Naprawdę są rzeczy ważniejsze. W poprzednim numerze kolega Ostrogniew popełnił jeden z najlepszych tekstów w historii „Szturmu” – a może i najlepszy. Napisał o życiu, przeznaczeniu, tragicznej koncepcji ludzkiego żywota. Oraz o śmierci. O tym rzadko piszemy, nie mówimy, nie wspominamy. Tak jakby śmierci nie było. Wspominamy o niej przy okazji powoływania się na organizację „Życie i śmierć dla Narodu”. No i to tyle. Boimy się śmierci. To oczywiste – w tym do bólu indywidualnym świecie myślimy głównie o sobie, więc to jasne, że boimy się śmierci. Kryje się w tym paradoks, ponieważ każdy i każda z nas kiedyś umrze, więc czy jest sens bać się czegoś co i tak nastąpi? Jesteśmy nacjonalistami, czy wypada żyć w ten sposób? Mówimy o heroizmie, mówimy o tym, że Naród to żywi, martwi i nienarodzeni, więc nasza śmierć jest naturalnym elementem świata. No właśnie – mówimy. Polacy lubią mówić, lubią wielkie słowa, nad którymi tym mniej się zastanawiają, im słowa są większe. Mówimy o bohaterach, o tym jak walczyli i ginęli. I zazwyczaj niespecjalnie się zastanawiamy nad tym. Nad tym, że śmierć wcale nie oznacza końca. Nie chodzi oczywiście o życie danej osoby w sensie biologicznym. Chodzi o wartości dużo większe i ważniejsze. O poświęcenie, przykład, pamięć, powinność. O to chodzi, że śmierć która idzie za złożeniem swego życia w ofierze, może dać natchnienie tysiącom, a nawet milionom. I to nie za rok, dwa, 10 lat, a za lat kilkadziesiąt czy kilkaset. Paradoksalnie śmierć może dać nieśmiertelność temu, który umiera – w sercach tych, którzy będą kultywować nieśmiertelną pamięć o nim.

 

Jesteśmy kim jesteśmy, stoimy przed określonymi zadaniami i wyzwaniami, które nałożyła na nas historia. Bywały przed nami większe i wspanialsze pokolenia, bywały jak sądzę i straszniejsze czasy. Dlatego też nie ma co specjalnie się rozczulać nad sobą. Jak swego czasu napisał Spengler:

 

„Optymizm jest tchórzostwem, urodziliśmy się w tej epoce i musimy dzielnie iść do końca drogą nam wyznaczoną. Nie pozostaje nam nic innego. Jest naszym obowiązkiem wytrwać na straconej pozycji bez nadziei i bez ratunku. Wytrwać jak ów rzymski żołnierz, którego szkielet znaleziono przed bramą w Pompei, a który zginął, ponieważ podczas wybuchu Wezuwiusza zapomniano odwołać go z posterunku. Oto wielkość, to się nazywa być rasowym. Ten honorowy koniec jest jedyną rzeczą, której nie można ludziom odebrać.”

 

Nie do końca się z nim zgadzam, jak najbardziej jesteśmy w stanie zepchnąć Historię na właściwe tory i wygrać to co jest do wygrania. Jest jednak niepodważalną prawdą, że idziemy drogą naszej epoki, tak jak nasi poprzednicy szli drogami swoich epok i czasów. Poniesiemy takie konsekwencje naszej walki, jakie będą konieczne. I śmierć tego czy innego człowieka wiele tu nie zmienia. Drobnomieszczańska obawa przed śmiercią, przed wielkością, przed totalnością – oto czego powinniśmy się wystrzegać.

 

Nie bójmy się. Nasi przodkowie się nie bali.

 

***

 

W górskie i nieprzyjazne tereny jakże odległej Hiszpanii rzuciły ich przedziwne koleje losu. Dopiero co trzy ościenne państwa dokonały likwidacji ich ojczyzny, a teraz mieli udowodnić, że są godni by otrzymać ją z powrotem od owianego legendą wodza i cesarza. Kierowały nimi różne emocje i powody. Chęć przeżycia przygody, zdobycia sławy i wysokich szarży. A przede wszystkim poczucie obowiązku i dziejowego momentu, który wymaga rzucenia serca za przeszkodę. Wszakże urodzenie i tradycje zobowiązują.

 

Tego dnia, którego mieli stać się legendą, pozycje hiszpańskiej artylerii atakowały kolejne jednostki francuskich sojuszników – bez skutku, natomiast z wieloma ofiarami. Nie tylko piechota, ale nawet jednostka gwardyjska (pułk strzelców konnych) została zmuszona do odwrotu. A przecież za pozycjami zdesperowanych Hiszpanów otwierała się droga do Madrytu i spodziewanego końca wojny w tym kraju!

 

Wzrok Cesarza spoczął na polskich szwoleżerach. Do dziś nie wiemy czy otrzymali rozkaz faktycznie zdobycia wszystkich stanowisk artylerii nieprzyjaciela, czy jedynie rozpoznania pozycji wroga. Nieważne, wielkiego znaczenia to nie ma. Polscy szwoleżerowie mieli świadomość i ciężaru zadania, jak i faktu, że bitwę ogląda sam Cesarz.

 

„Naprzód, psiekrwie, cesarz patrzy!” – takim rozkazem Kozietulskiego rozpoczęła się gonitwa polskich bohaterów ze śmiercią. Nie przestraszyli się jej, ale z obnażonymi szablami pocwałowali na jej spotkanie. Wbrew wszystkiemu i wszystkim, pod prąd wąwozem w twarz ognistym wiatrom! W wąwozie stały w równych odległościach cztery baterii hiszpańskiej artylerii. Cztery ziejące ogniem i żelastwem otchłanie. Zdobyli je wszystkie. Każda z nich zdążyła jednak wypalić. Każda z nich w skłębiony tłum pędzących na spotkanie przeznaczenia szwoleżerów posłała swój śmiercionośny pocałunek. Każda z nich powinna zatrzymać i rozbić szarżę polskich kawalerzystów.

 

Nie zatrzymały. Dumni synowie polskiego Narodu gnający przed siebie by gardła armatnie kolanami dławić nie stanęli do walki, by tchórzyć lub wycofywać się. Przybyli doi Hiszpanii po wszystko – i wszystko gotowi byli za to zapłacić. Niech żyje śmierć! Do diabła z nią, przed nami przeznaczenie i wolność do wygrania, nikt nie będzie myślał w takiej chwili o tym, że może zginąć. Łatwopalny szwadron polskich szwoleżerów raz po raz omiatany był przez hiszpańskie działa powiem zagłady. Ale ci na przekór wszystkiemu gnali jeszcze szybciej, byle prędzej, byle nie dać tamtym czasu na przeładowanie, byle zwyciężyć. Zwyciężyli, choć cena tego była wysoka. Gotowi byli ją płacić od samego początku, a gdy los zechciał zweryfikować ich postawy zerwali się szturmem w Historię wprost do wieczności. Zanurzyli się po końskie brzuchy w nurt płynącej lawy i udowodnili, że są godni stanąć w jednym szeregu z Żółkiewskimi, Sobieskimi i Jagiełłami.

 

Przede wszystkim jednak rzucili Cesarzowi do stóp Madryt. Szarżę Polaków obserwowało wielu hiszpańskich żołnierzy. Ich wyczyn, który przeczył wszelkim prawom i regułom wojennym  spowodował niespotykany popłoch i załamanie morale hiszpańskiej armii, która po prostu się rozsypała. Madryt stał otworem. Polacy zaś dowiedli, że zasłużyli na wolność, a polska armia stanowi realną wartość dla napoleońskiej Francji. Bonaparte odtąd był już pewien, że na Polaków może liczyć w każdej sytuacji. Po okresie rozbiorów stanowiło to poważna poprawę w położeniu Polski i otwierało określone możliwości na przyszłość. To nie żadna „Kozietulszczyzna”, to świadomość, że własną krwią trzeba nieraz płacić za bezpieczeństwo i korzyści swego Narodu. To przeświadczenie, że pokazując jakże wówczas potężnemu francuskiemu sojusznikowi wartość polskiego żołnierza, zabezpiecza się byt swych rodaków w odległej Polsce. Oczywiście, Polska ta nie nazywała się Polską, była strasznie okrojona i biedna, ale jednak była. To znacząca poprawa do stanu sprzed kampanii 1807 roku. I obowiązek dostarczenia kontyngentu Napoleonowi do walki w Hiszpanii nie jawi się już jako coś straszliwego, jeśli weźmiemy uwagę, że po prostu krwią polskich żołnierzy okupialiśmy określone zyski polityczne. Czy inaczej jest na wojnie, gdzie bronimy się przed najeźdźcą? Akt ten, który generalnie poparła większość aktywnego politycznie społeczeństwa, wskazuje, że na przestrzeni ostatnich kilkuset lat były momenty, kiedy jako Naród w polityce posługiwaliśmy się faktycznie politycznymi kategoriami. Wszelkie reminiscencje krytykujące udział w tej wojnie pojawiły się dopiero w latach 30-tych i 40-tych XIX wieku, w pamiętnikach i wspomnieniach bohaterów tych wydarzeń. W listach, dziennikach i innych źródłach historycznych tworzonych na bieżąco nie ma takich refleksji. Ludzie walczący w Pułku Szwoleżerów, Legii Nadwiślańskiej i innych jednostkach polskich bijących się na Półwyspie Iberyjskim doskonale wiedzieli za co leją krew, za co umierają i ponoszą ofiarę. Przecież nie za imperialne interesy Francji – tak myśleć może tylko najbardziej zajadły konserwatysta z obozu wielomszczyzny. Ludzie ci bili się tylko i wyłącznie za Polskę. Wystarczy zajrzeć do listów Kozietulskiego, po raz pierwszy opublikowanych przez Brandysa w książce „Kozietulski i inni”, by zrozumieć pobudki tych ludzi. Mając doskonale świadomość sytuacji Polski i Polaków byli gotowi zapłacić najwyższą cenę, byleby tylko zwyciężyć.

 

Dlatego właśnie w wąwozie Somosierry nikt nie miał wątpliwości, nikt się nie zawahał, nikt nie wycofał. Była tam za to zapalczywość, nieustępliwość, fanatyzm gotów znosić imperia. Niech żyje śmierć!

 

***

 

Bywa i tak, że los obarczy nas ogromną odpowiedzialnością a jednocześnie bagażem określonej tradycji i spuścizny. Bywa, że stoi za nami wiele przeszłych pokoleń, a od naszych decyzji zależy jeszcze więcej pokoleń, które przyjdą po nas. Gdy historia przyspiesza swój bieg zdarzyć się może, że będziemy postawieni przed wyborami o dziejowym znaczeniu, jednocześnie mając bardzo niewiele czasu do namysłu. Wówczas okazuje się, czy jesteśmy jak to napisał Spengler „rasowi”, czy też zaprzepaszczamy naszemu dziedzictwu oraz przekreślamy szanse następnych pokoleń. A przecież dając określony przykład, nawet za cenę swego końca, wpływamy w nie dający się przecenić sposób na przyszłość. To jakich bohaterów, którzy są integralną częścią kultury, posiada dany Naród czy etniczność, wpływa bardzo mocno na powszechnie przyjmowane i podzielane wzorce zachowań, to jakie decyzje się podejmuje i z jakiego powodu. Starczy wspomnieć pamiętany do dziś bohaterski opór Spartan w termopilskim wąwozie czy fakt, że na straży w Pompejach pozostali do końca rzymscy żołnierze. Być może ktoś zapomniał im wydać rozkaz odwrotu? A może do końca spełniali swój obowiązek? Niewątpliwie jednak dla nas ważnym jest, że do dziś jest to dla nas punkt odniesienia.

 

Nie jesteśmy oderwani od przeszłości i przyszłości. Stoją za nami nasi przodkowie, którzy wykuli naszą cywilizację, tradycję i spuściznę. Przed nami są pokolenia naszych potomków, którym musimy przekazać to, co w nas najlepsze. Dlatego też bywa, że pewne nasze czyny określone są przez tak potężne determinanty, że chcąc pozostać wiernymi swej ziemi i krwi, po prostu nie mamy wyboru i robimy to, co do nas należy.

 

***

 

Kilka lat po szarży pod Somosierrą Europa wyglądała już inaczej. Cesarz powrócił, ale znów musiał bitwa po bitwie udowadniać, że jest „Bogiem wojny”. Po kilku pierwszych zwycięstwach przyszła pora, gdy na polach nikomu wcześniej nie znanej belgijskiej miejscowości miały się rozstrzygnąć losy Francji i całego kontynentu.

 

„Lecz cesarz dziś przegrywa bitwy już”.

 

Wieczorem pole bitwy było zasłane gigantyczną liczbą trupów. Odór śmierci, prochu i potu był wszechobecny. Dzięki pojawieniu się późnym popołudniem na polu bitwy wojsk pruskich szala zwycięstwa ostatecznie przechyliła się na stronę ostatniej koalicji antynapoleońskiej. Skrwawione i skrajnie wyczerpane korpusy francuskie wycofały się z pola bitwy, która kończyła właśnie ostatnią kampanię Napoleona.

 

Zanim jednak Wellington mógł ostatecznie uznać batalię za zakończoną, musiała dopełnić się Legenda.

 

Ostatni czworobok nie wycofał się. Złożony z tych, który z Cesarzem walczyli razem ponad 20 lat pozostał osamotniony pośród przeskrzydlających go Anglików, pośród dymu i kurzu, pośród śmierci. Najwierniejsi z wiernych. Najwytrwalsi, najbardziej doświadczeni, najbardziej fanatyczni. Ci, którzy stanowili w kolejnych starciach ostateczny argument i najbardziej elitarną jednostkę.

 

Gwardia. I nie formowana naprędce Młoda Gwardia, ale zaprawieni w bojach żołnierze ze Starej Gwardii. 1 batalion 1 Pułku Strzelców Pieszych – absolutna elita elity. Osmolone twarze wąsatych wiarusów ze spokojem i bez strachu patrzyły na rozsypujący się front armii Napoleona, na ucieczkę kolejnych jednostek francuskich, na ogrom angielskich żołnierzy. Ludzie ci byli z Cesarzem od pierwszej jego kampanii we Włoszech. Przeżyli z nim wszystkie zwycięstwa, porażki, wszystkie trudy i znoje kolejnych kampanii. Teraz stali u kresu swojej epoki. Wraz z nimi był człowiek, na które barki Historia złożyła odpowiedzialność – nie za Gwardię, ale za Legendę, za Historię, za wspomniane wyżej bycie „rasowym”. Za bycie godnym stanięcia w jednym szeregu z dawnymi Bohaterami. Generał Pierre Cambronne był jednym z najlepszych dowódców francuskich, związanym od wielu lat z Gwardią. Nie bał się śmierci – gdy na oczach jego i jego żołnierzy ginął ich świat, świat ich Cesarza, czyż wypada myśleć wtedy egoistycznie o sobie?

 

„Poddajcie się waleczni Francuzi” – tak brzmiało najpewniej wezwanie do kapitulacji jakie usłyszeli gwardziści i dowodzący nimi Cambronne. Poddać się? Zaprzepaścić całą legendę Gwardii? Pozwolić podłym Anglikom i Prusakom chełpić się takim poniżeniem tych, którzy byli wręcz ikoną swego wodza i jego armii? Zgodzić się na takie upodlenie? Cambronne i jego wiarusi pomni antycznych tradycji wiedzieli doskonale, że w takich chwilach jednostkowe życie jest ostatnim, o czym prawdziwi żołnierze powinni myśleć.

 

Zanim generał odpowiedział z pewnością się uśmiechnął. Po szelmowsku, zawadiacko, z błyskiem w oku. Rozumiał, że dotrzymuje wierności sprawie, wierności przysiędze, całemu swemu życiu. To było jego zwycięstwem. Nawet teraz, w takich okolicznościach nie da satysfakcji tym wyspiarskim diabłom.

 

„Gwardia umiera, ale się nie poddaje!” – odpowiedź jego do dziś jest pamiętana i powtarzana.  Cambronne zrobił dokładnie to, co powinien był zrobić. Świadom tego, co już za chwilę miało się stać, dumnie patrzył w gardziele angielskich armat i równy rząd bagnetów wrażej piechoty. Mógł mieć pełną satysfakcję, że nawet w tej ostatniej chwili dochował wierności. Jeden z jego żołnierzy słysząc odpowiedź Cambronna dopowiedział równie głośno: „Merde!”. Podchwycili to inni gwardziści i zaczęli to tłumnie skandować. Wiedząc doskonale, że za chwilę wszyscy zginą, nie dali Anglikom złamać swego ducha i charakteru. Oto co znaczy być „rasowym” – wiedzieć, że się zginie i jednocześnie z uśmiechem na ustach, razem ze swymi towarzyszami, wykrzykiwać przekleństwa pod adresem nieprzyjaciela.

 

Huk kolejnych salw angielskiej artylerii zagłuszył wszystko inne. Kartacze lecące w ostatni czworobok Starej Gwardii zesłały na pole Waterloo to, czym czerwieniło się ono już od samego rana – śmierć i zagładę. Lecz nie złamały ducha dzielnych Francuzów. Żyje on do dziś i jednocześnie jest najbardziej znanym epizodem tej bitwy i kampanii.  Wspominając o nim wręcz można mieć odczucie, że to Francuzi zwyciężyli. Jakkolwiek jestem zdecydowanym wrogiem tzw. „moralnych zwycięstw”, to w tym konkretnym wypadku ciężko nie mieć przeświadczenia, że swą postawą Gwardia zwyciężyła, na przekór przebiegowi bitwy i kampanii.

 

Tysiące żołnierzy, rebeliantów i partyzantów na całym świecie pomne słów Cambronna walczyła i walczy o wolność, godność i dobrobyt swoich narodów i społeczności. Czy Cambronne mógł wiedzieć, że 100 lat po nim powoła się na jego słowa poeta Broniewski w obliczu wojny polsko-niemieckiej? Że w kolejnych wojnach francusko-niemieckich jego postawa będzie inspirować setki tysięcy jego rodaków? Zapewne nie pomyślał o tym w chwili gdy wypowiadał swe pamiętne słowa. Nie zmienia to w niczym faktu, że Cambronne zaśmiał się śmierci w twarz. Niech żyje śmierć! Niech żyje cesarz!

 

***

 

Wojna to polityka prowadzona innymi środkami – wszyscy znamy to stwierdzenie Clausewitza. A skoro polityka to chłodna i wyrachowana gra, bez spoglądania na emocje i sentymenty, to i na wojnie nie powinno być na nie miejsca. Tylko na wojnie walczą żołnierze, a nie politycy. Dlatego też powyższa zasada często gęsto nie ma żadnego zastosowania. A spośród wielu emocji i uczuć chęć zemsty jest jedną z największych.

 

Ponoć zemstą jest rozkoszą bogów. Oznacza, że pamiętamy, że pozostaliśmy wierni, oraz cierpliwi i wyczekujemy odpowiedniej chwili, by wyrównać rachunki. Oczywiście, podczas wojny prowadzonej honorowo zemsta nie ma miejsca. Tą chcemy wywrzeć kiedy przeciwnik zachowa się w wysoce odczłowieczony i nieludzki sposób. Wymorduje naszych jeńców, spali szpital z rannymi, będzie się pastwił nad ludnością cywilną. Wówczas już inaczej patrzymy na działania wojenne, na walkę i wojnę. Chcemy nie tylko zwyciężyć, chcemy też dokonać zemsty. To jak najbardziej ludzkie uczucie. Tylko liberałowie patrzący na wszystko przez pryzmat interesów i pieniędzy mogą mówić, że człowiek nie powinien być pamiętliwy i mściwy. Cóż za bzdura! Pamięć i sprawiedliwość to fundamenty człowieczeństwa. Uznając, że ktoś może dokonać nieludzkiej zbrodni i nie odpowiedzieć za to byłoby wyrzeczeniem się całej ludzkiej cywilizacji.

 

Zemsta jest dobra i wskazana. Pokazuje, że wywierający zemstę jest silny, jest „rasowy”. Słabość i uległość zostawmy innym. Ponadto dokonując pomsty na zbrodniarzu uniemożliwiamy mu dokonanie kolejnych ohydnych czynów. Dlatego w chwilach gdy stajemy z takim nieprzyjacielem oko w oko, nie liczy się już to czy umrzemy, ale czy zdążymy wymierzyć sprawiedliwość. Najważniejsze jest by wyrównać rachunki swego ludu i swej ziemi, a nie by przeżyć. Są rzeczy ważniejsze od śmierci.

 

***

 

Pośród wielu słów wywołujących trwogę i strach w polskich sercach podczas tej wojny, jednym z najstraszliwszych była „Konarmia”. Legendarna formacja dowodzona przez Siemiona Budionnego siała zgrozę, popłoch i zniszczenie. Po półtora tygodniu walk udało się jej na początku czerwca przebić na tyły polskiego frontu (5 czerwca pod Samhorodkiem). Od tego momentu dokonywała wielu śmiałych działań i ataków na polskie pozycje. Oraz równie wiele, a może więcej, odrażających i niegodnych białego człowieka zbrodni. Regularne mordy na polskich jeńcach, szpitalach wojskowych i oddziałach tyłowych, grabieże i morderstwa cywili, gwałty – tym znaczył się szlak Konarmii. Co ciekawe, mimo nimbu niezwyciężonej i straszliwej siły Konarmia nie była w stanie zrealizować żadnego strategicznego celu, jakie stawiało jej dowództwo Armii Czerwonej. Szarpała jednak nasze tyły, niszczyła szlaki zaopatrzenia a przede wszystkim zmuszała front do ciągłego cofania się. A jej bojowy szlak znaczyły wspomniane zbrodnie i ohydne czyny.

 

Za Konarmią podążała polska kawaleria. 1 Dywizja Jazdy złożona z kilku najbardziej elitarnych polskich pułków deptała po piętach sowieckim kawalerzystom od pierwszego dnia. Pomimo ogromnej przewagi liczebnej i materiałowej polscy kawalerzyści nie ustępowali pola nieprzyjacielowi, raz po raz w staczanych bitwach wykazując najwyższy wojskowy kunszt i charakter. Mimo to Konarmii nie udawało się rozbić. Dwa razy było już blisko – pod Równem a następnie podczas operacji pod Brodami. W obu jednak wypadkach Marszałek Piłsudski w obliczu sypiącego się frontu północnego zmuszony był zaprzestawać działań ofensywnych i przerzucać część jednostek pod Warszawę. Od połowy sierpnia karta w wojnie odwróciła się. Po kontrofensywie znad Wieprza polska armia przeszła do przeciwuderzenia. Konarmia zaś gnała na złamanie karku, aby zrealizować z opóźnieniem rozkaz Moskwy – pomóc bitym i niszczonym wojskom Tuchaczewskiego.

 

Za Budionnym cała czas prowadziła pościg 1 Dywizja Jazdy, dowodzona teraz przez płk. Juliusza Rómmla. Sowieci wychodzili raz po raz z opresji, bezustannie mając 1-2 dni przewagi nad goniącymi ich Ułanami i Szwoleżerami. Nie przypominało to wojny okresu XX wieku, ale napoleońską lub wręcz staropolską wojnę podjazdową. Tymczasem Naczelne Dowództwo czuwało nad sytuacją - pamiętano cały czas o Konarmii i gdy wreszcie na północy udało się uzyskać decydujące rozstrzygnięcie, uznano że pora zakończyć harce sowieckiej kawalerii. Pora zemścić się.

 

Pod Zamościem Budionny zaczął rozumieć i czuć, że kordon obławy zaciska się wokół jego dywizji coraz bardziej. Najwyższa była już pora, żeby uznać, że przebijanie się na północ jest bez sensu (Tuchaczewski został już pobity) i trzeba starać się wycofać poza front – na wschód. I właśnie pod Zamościem Polacy dostali w końcu osławionych konarmiejców. Nie udało się Budionnemu zdobyć Zamościa i przebić przez miasto do reszty cofających się wojsk rosyjskich. Szukać musiał innej drogi – a ta wiodła przez pole Komarowa, gdzie ostatniego dnia sierpnia 1920 roku 1 Dywizja Jazda po 3 miesiącach w końcu dostała możliwość wyrównania rachunków.

 

31 sierpnia 1920 roku, kilka minut przed 17.

 

Rotmistrz Pragłowski przeżywał coraz większy wewnętrzny konflikt. Otrzymany kilka godzin wcześniej rozkaz pułkownika Rómmla powinien był natychmiast przekazać do sztabu 7 brygady kawalerii. Nie zrobił tego jednak. Był przekonany, że ruszenie brygady na północ odsłoni tyły Dywizji Jazdy, a z przejętych od bolszewików dokumentów wynikało, że Budionny posiada cały czas w odwodzie jedną dywizję. Wprawdzie rano udało się z pól Komarowa spędzić konarmiejców, zadając przy okazji im niemałe straty, jednak było oczywiste, że nie są to wszystkie siły Konamrii. O 17 widząc, że nie może dłużej przeciągać sprawy, Pragłowski będący szefem sztabu Dywizji Jazdy przekazał wreszcie rozkaz do pułkownika Brzezowskiego, który dowodził 7 brygadą. Ta szybko i sprawnie podjęła marsz w nakazanym kierunku. I równie szybko okazało się, że przewidywania Pragłowskiego były słuszne – po kilku minutach na lewym skrzydle brygady z pobliskiego lasu zaczęły wysypywać się sowieckie oddziały. Spodziewana dywizja zjawiła się na polu bitwy, by jeszcze raz spróbować przebić się na wschód. Naprzeciw Polaków stanęła najbardziej elitarna jednostka Konarmii – 4 Dywizja Kawalerii. Brygada Brzezowskiego szybko zaczęła odwracać szyk – aby ustawić się frontem do zbliżającego się nieprzyjaciela. Także druga z brygad naszej dywizji – 6 brygada pułkownika Plisowskiego w błyskawicznym tempie gnała na południe, aby wesprzeć walkę z rosyjskimi kawalerzystami.

 

Tymczasem brygada Brzezowskiego stała już frontem do wroga. Wszystkie pozostałe polskie oddziały spieszyły na pomoc Brzezowskiemu, nawet sztab dywizji z pułkownikiem  Rómmlem cwałował od północy w kierunku miejsca, gdzie zaraz zetrzeć mieli się Polacy i Rosjanie.

 

Starcie, które miało miejsce po godzinie 17 przeszło do historii. Co ciekawe w II RP było one tyleż legendarne, co faktycznie krótkie, trwało jak się wydaje nie dłużej niż 20 minut. Brzezowski do głównej szarży wyznaczył 8 Pułk Ułanów rotmistrza Krzeczunowicza, swojego starego przyjaciela i towarzysza bojów od roku 1914. Ten zaś mając świadomość jak wielka odpowiedzialność przed nim stoi i jak wielki obowiązek spoczął na jego barkach, rozumiał że nie może zawieść – choćby za cenę swej śmierci. Ze spokojem ustawił swoich żołnierzy w równym szeregu. Zrobił przy tym coś, czego pola wojen dawno już nie widziały – w epoce broni automatycznej i artylerii dalekonośnej zarządził szarżę w szyku zwartym. Jak się okazało było to rozwiązanie, które w sercach czerwonych wznieciło panikę.

 

Spokojnie rozpoczął szarżę krótkim rozkazem „wyciągniętym kłusem marsz marsz!”. Miał doskonale świadomość, że zmęczone wcześniejszymi bojami konie są w stanie zerwać się do cwału tylko na kilkadziesiąt metrów – tuz przed zwarciu się z wrogiem. Powoli brygada nabierała prędkości, dołączali do niej kolejni jeźdźcy z jednostek, które  spieszyły ku Konamrii: Krechowiacy, Jazłowiacy, sztab dywizji. Krzeczunowicz miał doskonale w pamięci wszystkie zbrodnie sowieckich żołnierzy. Sam widział spalone majątki swojej rodziny, jako człowiek wywodzący się z kresów doskonale wiedział jakie są rachunki krzywd i win. Kłus przeszedł w galop, błyszczały wyciągnięte szable polskich Ułanów i Szwoleżerów, w pierwszym szeregu jeźdźcy wyznaczali swymi lancami kierunek szarży. Także sowieccy żołnierze pędzili w kierunku polskiej jazdy – walczyli o życie i dostanie się do swoich żołnierzy. Walczyli o uniknięcie pomsty za swe odrażające czyny. W ich szeregach znajdowały się także kobiety (komisarze polityczni). Z prawego skrzydła polskiej brygady galopował na swym koniu brat Krzeczunowicza, który przed frontem 14 Pułku Ułanów przekazywał im właśnie rozkaz płk. Rómmla: „Już! Już szarżować!”.

 

Na kilkadziesiąt metrów przed linią nieprzyjaciela Polacy przeszli do cwału. Teraz! Bij, zabij, wyrównaj krzywdy rodaków! Wedle relacji wściekłość i impet uderzenia Polaków był taki, że Rosjanie zmieszali swe szyki zanim jeszcze nasza dywizja wbiła się w ich tłum. To tylko zwiększyło niszczycielski skutek naszej szarży. Gdy polscy kawalerzyści wgryźli się w szeregi konarmiejców, nie mieli pardonu. Nareszcie mieli na wyciągnięcie szabli tych, za którymi podążali długie i krwawe 3 miesiące. Tu już nie chodzi tylko o wojnę, o cele wojenne, o taktykę i strategię. Tu chodzi o dużo bardziej elementarne rzeczy. Zemsta to rozkosz bogów. A na polach Komarowa w tej chwili bogami wojny byli zdecydowanie Polacy! Sowieci próbowali się bronić, podjąć walkę, ale wściekłość, zajadłość i fanatyzm Ułanów i Szwoleżerów były nie do zatrzymania. Trwająca kilkanaście minut walka doprowadziła do rozbicia nie tylko 4 Dywizji, ogromnych jej strat i utraty zdolności bojowej. W wyniku boju trwającego od rana cała 1 Armia Konna doznała załamania morale, ogromnej ilości zabitych i w efekcie do końca wojny polsko-rosyjskiej nie odzyskała swej poprzedniej zdolności bojowej. Ci, którym udało się przeżyć starali się z dala od polskich oddziałów jak najszybciej przemieścić na wschód. Nie wszystkim się to udało, a co najważniejsze – od bitwy pod Komarowem to Polacy byli non stop w natarciu, a Konarmia prowadziła coraz bardziej rozpaczliwa obronę.

 

A przede wszystkim udało się zemścić na owianych złą sławą kawalerzystach. Każdy zamęczony polski jeniec, każda zgwałcona kobieta, spalona chłopska chata tego dnia miały swą pomstę. Polscy żołnierze nie myśleli o tym czy mogą zginąć gnając ile sił w ostatniej szarży tego dnia. Nie myśleli o sobie, tylko o tym, że mamy rachunek krzywd do wyrównania. Że ci, którym należy się surowa kara są tuż przed frontem szarżującej brygady. Kumulowana przez kilka miesięcy wściekłość wreszcie znalazła swój upust. W krwawym, szaleńczym boju nie dawano pardonu i samemu go nie oczekiwano. Niech żyje śmierć! I tą właśnie wielu naszych chłopaków tego dnia odnalazło pod Komarowem. Straty dywizji oblicza się na około 300 zabitych z 2000 żołnierzy Dywizji Jazdy. Sowieci stracili ponad 2000 zabitych z 4500 konarmiejców biorących udział w starciu. Wolność krzyżami się znaczy. Zemsta także. Ale są sytuacje, w których po prostu trzeba zrobić to, co do nas należy. Jakiego szacunku od innych i od Historii możemy oczekiwać w stosunku do siebie, jeśli pozwolimy aby zbrodniarzom i zwykłym sukinsynom ich winy uchodziły płazem? Niech żyje zemsta! Niech żyje śmierć!

 

***

 

Zwycięstwo na polach Komarowa sprawiło, że podłamana i przetrzebiona armia Budionnego nie tylko nie doszła już do siebie. Była także znacznie mniej sowiecka – to znaczy nie popełniała już zbrodni. Oczywiście wynikało to z tego, że była w ciągłym odwrocie, ale także z faktu, że Dywizja Jazdy pod Komarowem  wywarła na niej słuszną pomstę. Bolszewicy zrozumieli, że wbrew pogadankom komisarzy (głównie zresztą żydowskiego pochodzenia) za swoje czyny ponosi się konsekwencje. A gdy konsekwencje wyciąga polska kawaleria, ówczesna elita polskiej armii, nie można liczyć na jakąkolwiek litość.

 

***

 

Tekst ten nie ma oczywiście na celu nakłanianie naszych czytelników i czytelniczek do straceńczych działań. Chodzi o wykazanie jak nasze życie i jego koleje umiejscowione są w dziejowym procesie trwania naszego Narodu. Chodzi o pokazanie, że wbrew indywidualistycznemu spojrzeniu, jakie propagują liberałowie, śmierć i strach przed nią nie są najwyższymi determinantami ludzkiego życia.

 

Są rzeczy dużo ważniejsze. Przeznaczenie, obowiązek, odpowiedzialność – za swoich towarzyszy, rodaków, za swój kraj. Za historię i przyszłe pokolenia. Ciążą na nas naprawdę wielkie wyzwania, bo i czasy w jakich żyć nam przyszło są dość paskudne. Każdy jednak Naród, każda etniczność, a nawet rasa mają swoich bohaterów. Są oni dla nas przykładem i wzorem odpowiednich zachowań i tego co należy zrobić. Nie jesteśmy bowiem zatomizowanym zbiorem jednostek. Jesteśmy Polakami i Europejczykami, a to wiąże się z określonymi prawami, ale także obowiązkami. Nie wiem jakie jutro i pojutrze czekają nas wyzwania, z czym dokładnie przyjdzie nam się zmierzyć. Wiem jednak, że jeśli Europa stanie w ogniu w wyniku wojny z najeźdźcami i liberalnymi uzurpatorami, to każdy z nas zerwie się Szturmem do boju z jednym tylko okrzykiem na ustach.

 

Niech żyje śmierć!

 

***

 

Epilog

 

Dowodzący szarżą Szwoleżerów pod Somosierrą Leon Kozietulski przeżył starcie. Po pierwszej salwie hiszpańskiej artylerii zabity został jego koń, a on sam lekko ranny. Zmarł w roku 1821, w wieku zaledwie 40 lat – jak wykazała sekcja zwłok jego organizm nosił liczne ślady wyniszczenia trudami wojen. Wielu oficerów pod Somosierrą nie miało tyle szczęścia co Kozietulski. Podczas szarży zginęli kapitan Dziewanowski, porucznik Krzyżanowski, podporucznicy Rowicki i Rudowski oraz wielu podoficerów i szeregowych żołnierzy.

 

Generał Pierre Cambronne również przeżył ostatnią swą walkę – choć zapewne w ogóle tego nie brał pod uwagę. Razem z nim przeżyła zaledwie garstka żołnierzy (21 ludzi) z ostatniego czworoboku. Ciężko ranny w głowę długo wracał do zdrowia. Gdy wyzdrowiał powrócił do służby dla Francji, będąc między innymi komendantem Lille. Zmarł w 1842 roku. Wellington zmarł 10 lat później opromieniony nimbem zwycięzcy spod Waterloo. Obecnie nauka przyznaje, że kluczowe dla przebiegu batalii było pojawienie się wojsk pruskich oraz zaniedbania (być może celowe) francuskiego marszałka Grouchy.

 

Z większością głównych uczestników bitwy pod Komarowem los obszedł się łaskawie. Pułkownik Brzezowski przeżył 2 wojnę i zmarł w Polsce ludowej. Krzeczunowicz po wojnie pozostał na emigracji, gdzie dożył swych dni. Wśród dowódców pułków najsłynniejszym został dowodzący 12 Pułkiem Ułanów Tadeusz Bór-Komorowski. Dowódca dywizji – Juliusz Rómmel w roku 1939 dowodził Armią „Łódź”, a jego szefem sztabu znów był Pragłowski. Rómmel popełnił w kampanii szereg rażących błędów, oskarżano go także o dezercję. Po wojnie wrócił do Polski, gdzie też zmarł. Dowódca 6 brygady jazdy – pułkownik Plisowski został zamordowany w Katyniu. Pragłowski po wojnie pozostał na emigracji. Budionny przeżywszy 90 lat zmarł w roku 1973.