Jarosław Ostrogniew - Krytyka zagadnień ekonomicznych. Część I: Współczesny system ekonomiczny i jego patologie

Niniejszy esej jest próbą sformułowania w miarę syntetycznej krytyki współczesnych problemów ekonomicznych z perspektywy nowoczesnego nacjonalizmu. Z powodu obszerności tekstu, podzieliłem esej na trzy części, które będą publikowane w kolejnych numerach „Szturmu”. W pierwszej części opiszę, jak funkcjonuje współczesny system ekonomiczny i dlaczego jest on patologiczny. W drugiej części przedstawię krytykę popularnych teorii ekonomicznych, obecnych w dyskursie zarówno akademickim, jak i publicystycznym oraz potocznym. W trzeciej, ostatniej części przedstawię kilka propozycji, jak może wyglądać sprawiedliwy i właściwy system ekonomiczny z punktu widzenia współczesnego nacjonalizmu.

Współczesny system ekonomiczny, czyli dysfunkcja systemu i system dysfunkcji

Gdybyśmy chcieli przedstawić jakąś syntetyczną i krótką diagnozę współczesnego systemu ekonomicznego, brzmiałaby ona mniej więcej tak: Współczesny system ekonomiczny oparty jest na wierze w nieistniejące pieniądze, którą regulują współcześni finansiści i ekonomiści, arbitralnie ustalając wirtualną wartość osób czy przedsiębiorstw i tworząc tym samym współczesną mitologię. Współczesny system ekonomiczny zaprojektowany jest tak, aby wirtualne środki finansowe posiadała wąska i w miarę stała grupa osób, która za wszelką cenę broni własnych interesów i dąży do maksymalnego wyzysku jak największej liczby osób. Największym zagrożeniem dla współczesnego systemu ekonomicznego są narody i nacjonalizm, ponieważ tożsamość narodowa stanowi ostatnią barierę przed całkowitym wykorzenieniem ludzi (zarówno jednostek jak i grup), państwa narodowe są ostatnimi instytucjami, które mogą przeciwstawić się międzynarodowej finansjerze, a nacjonalizm jest jedyną ideą, która naprawdę może zniszczyć wiarę w ekonomiczną mitologię. Gdy wiara w mitologię ekonomiczną upadnie, władza międzynarodowych finansistów pęknie niczym bańka mydlana.


Przyjrzyjmy się zatem najważniejszym elementom współczesnego systemu ekonomicznego, takim jak: wirtualny pieniądz, międzynarodowe korporacje, banki, mechanizmy ustalania wartości osób oraz przedsiębiorstw, a także zdolność kredytowa.

Symulacja, czyli gdzie się podziały pieniądze

Aby wyjaśnić, jak działa współczesny pieniądz, odwołajmy się do socjologicznej teorii symulacji. Współczesny pieniądz jest symulakrum. Czym jest symulakrum? To znak, który odnosi się jedynie do samego siebie lub do innych symulakrów, natomiast nie posiada desygnatu w realnym świecie. To trochę jak z botem na portalu społecznościowym, w którym jako zdjęcie profilowe zamieszczony jest portret wygenerowany cyfrowo. Konto wygląda jak wszystkie inne konta, funkcjonuje jak inne konta, wchodzi w interakcje z innymi kontami, jednak jest to jedynie bot w świecie wirtualnym – nie ma żadnej realnej osoby, która wciąż będzie istnieć, gdy wyłączymy komputer, albo usuniemy profil bota z portalu społecznościowego.

Podobnie jest ze współczesnymi pieniędzmi – funkcjonują one w przestrzeni wirtualnej, nie posiadają desygnatu w rzeczywistości. Banki, które rzekomo posiadają jakiś majątek, nie posiadają go w rzeczywistości – bank o majątku dwa miliardy euro nie posiada skarbca, w którym złożone są złote monety o tej wartości, ani pastwiska, na którym pasie się stado krów o łącznej wartości dwóch miliardów euro. Podobnie międzynarodowa korporacja, której majątek wycenia się na cztery miliardy euro, nie posiada nieruchomości o takiej łącznej kwocie, czy jakichś realnych produktów (np. gwoździ), które w sumie warte są cztery miliardy euro. (O arbitralnym szacowaniu majątku i wartości korporacji będzie więcej w dalszej części eseju.)

Zasada tego, że pieniądze muszą mieć realne odniesienie do dóbr posiadanych w rzeczywistości, stosowana jest jedynie wobec prostych ludzi. Pieniądze, które przeciętny Kowalski ma na koncie bankowym, rzeczywiście musiały tam wpłynąć w takiej kwocie, w jakiej widnieją na wyciągu z jego konta. Jego wkład własny w zakup mieszkania na kredyt musi rzeczywiście mieć pokrycie w pieniądzach, które zarobił. Jednak już sam bank, w którym Kowalski trzyma pieniądze, albo który udziela mu kredytu, tych wszystkich pieniędzy nie musi posiadać. (O tym, jak banki obracają nieistniejącymi pieniędzmi, również będzie więcej w dalszej części eseju.)

Powiedzmy to sobie jasno – pieniądze zawsze były wymyślonym środkiem wymiany o umownej wartości. Sama wartość określonych towarów czy usług była i jest umowna. Szklanka wody jest niewiele warta dla człowieka, który ma stały dostęp do bieżącej i zdatnej do picia wody. Szklanka wody dla kogoś błąkającego się na pustyni drugą dobę będzie warta co najmniej jedną miesięczną pensję. Przeciętny zdrowy mężczyzna nie będzie skłonny zapłacić zbyt wiele za usługę golenia twarzy (zwłaszcza jeśli nosi brodę). Sparaliżowany mężczyzna, który sam nie może się ogolić, wyceni taką usługę wyżej. Przedmioty nie mają z góry nadanej stałej wartości pieniężnej – ona zawsze była umowna i zmienna. Wbrew temu co twierdzą zwolennicy standardu złota, złoto również ma wartość umowną, tak samo jak banknot. Zatem każdy pieniądz to pieniądz fiducjarny, tylko czasem jest fiducjarny sam z siebie, a w innych przypadkach fiducjarny, ponieważ ma pokrycie w przedmiotach czy kruszcach, które mają wartość umowną.

Umowność pieniądza stanowi jego naturę – i nie jest to nic złego, po prostu pieniądz taki już jest. Mieć pretensje o umowność wartości pieniądza, to jak mieć pretensje do wody o to, że w odpowiedniej ilości gasi pragnienie i nawadnia pola, a w nadmiarze powoduje powodzie i utopienia. Problem polega na tym, że pieniądz w założeniu miał pełnić funkcję służebną – miał ułatwiać wymianę handlową między wytwórcami usług i produktów oraz tymi, którzy ich potrzebują. Natomiast my żyjemy w czasach, przed którymi przestrzegali nas Pierre-Joseph Proudhon, Aldous Huxley, William Morris czy Ezra Pound – w czasach, w których pieniądz stał się dobrem samym w sobie. To usługi, towary, czy po prostu ludzie, pełnią funkcję służebną wobec pieniądza. Rzeczy zostały postawione na głowę – człowiek, który wytwarza towary czy usługi, uzależniony jest od tego, który obraca pieniądzem, nie na odwrót. Transakcje finansowe, cały system finansowy, nie odnoszą się już w większości do obrotu towarami czy usługami, ale do obrotu pieniędzmi. Pieniądze stanowi wartość samą w sobie, a o jego wartości i tym, ile kto go posiada, decydują ludzie, którzy posiadają ku temu rzekome kompetencje, a w rzeczywistości zajmują pozycję społeczną, która sprawia, że inni wierzą w to, co mówią. Są niczym szaman, w którego moce wierzą jego współplemieńcy, ponieważ otrzymał magiczną laskę od innego szamana – nigdy jednak nie poddają próbie jego rzekomych magicznych mocy.

Kredyt, czyli nic, albo jak działają banki

Tak jak pieniądze powstały po to, żeby człowiek mógł pojechać na targ kupić ubrania na zimę i nie dźwigać ze sobą worków z ziarnem, które zebrał z pola, albo pędzić ze sobą owiec, które hodował, tak banki powstały po to, żeby człowiek mógł pojechać jeszcze dalej i nie brać ze sobą gotówki, którą mogliby mu zrabować zbóje. Banki powstały również po to, żeby można było trzymać swoje pieniądze w bezpiecznym miejscu, przekazywać pieniądze rodzinie mieszkającej w innym mieście, czy żeby pożyczyć pieniądze niezbędne na rozkręceniu interesu i zwrócić je, gdy już zdobędzie się zysk. O tym, jak banki zaczęły się degenerować, możemy się dowiedzieć chociażby z powieści Knuta Hamsuna. W pewnym momencie banki stały się instytucjami, których celem było zwiększanie swojego majątku kosztem majątków swoich klientów. Bankom zaczęło się opłacać pożyczać pieniądze na coraz większy procent, czy finansować coraz bardziej ryzykowne inwestycje pod zastaw nieruchomości, aby potem je przejąć. Po prostu w pewnym momencie banki zaczęły zarabiać nie na powodzeniu, ale na niepowodzeniu swoich klientów. Bardziej niż odzyskać pożyczone pieniądze razem z uczciwą marżą opłacało się doprowadzić do bankructwa kredytobiorcy i przejąć jego nieruchomość, a następnie sprzedać ją z zyskiem. Jednak wtedy jeszcze banki obracały jakimiś w miarę realnymi środkami pieniężnymi i towarami czy nieruchomościami. Obecnie banki obracają wirtualnymi pieniędzmi oraz zależnością kredytową.


Większość ludzi wierzy, że banki posiadają pieniądze, które ludzie trzymają w nich na kontach i rachunkach oszczędnościowych, pożyczają te pieniądze za marżę i w ten sposób zyskują nowe pieniądze. Ale to tak nie działają. Banki tworzą pieniądze, a raczej je wymyślają. Jeżeli zapytacie pracownika banku, czy jeśli wszyscy klienci banku postanowią wypłacić pieniądze, które mają zaksięgowane na swoich kontach czy rachunkach, to bank rzeczywiście im je wypłaci, najprawdopodobniej usłyszycie, że tak, oczywiście i że jeśli bank zbankrutuje, to pieniądze wypłaci państwo, bo bank objęty jest gwarancją skarbu państwa. Jeżeli jednak o to samo zapytacie ekonomistę, usłyszycie najprawdopodobniej potok różnych ekonomicznych terminów. Dlaczego? Po pierwsze, pracownicy banków rzadko rozumieją, jak rzeczywiście działają banki. Po drugie, zadaniem ekonomistów jest podtrzymywanie wiary w pewną iluzję czyli we współczesny system finansowy, zatem nie mogą po prostu powiedzieć prawdy. Otóż banki nie posiadają pieniędzy, które wpłacają ich klienci. Większość pieniędzy, którymi obracają banki, nie ma pokrycia w żadnych realnych środkach. Gdyby wszyscy klienci jakiegoś banku chcieli wypłacić swoje środki, bank by po prostu tego nie zrobił i miałby do tego prawo. Co więcej, gwarancja skarbu państwa wcale nie gwarantuje tego, że klienci otrzymają swoje środki, tylko że państwo rozważy, czy ewentualnie te środki wypłacić do określonej kwoty.

Banki posiadają jedynie wirtualne pieniądze, ale skąd właściwie je biorą? Nie mogą przecież po prostu wpisywać sobie przypadkowych kwot w tabelki w skoroszycie. Biorą je na przykład z obrotu zależnością kredytową – banki sprzedają sobie nawzajem wirtualne pieniądze, które wynikają z tego, że ktoś ma w banku kredyt hipoteczny. Przy transakcji naliczana jest marża, albo arbitralnie podbijana lub obniżana jest wartość kredytu, jednak nie ma to oczywiście żadnego pokrycia w rzeczywistości. Innym sposobem są fundusze inwestycyjne, zwłaszcza ciekawe są fundusze o dużym ryzyku, jak fundusze hedgingowe, których obsługa jest kosztowna. Mówiąc skrótowo, takie inwestowanie polega na tym, że dokonuje się serii wirtualnych transakcji, w czasie których wirtualne pieniądze przechodzą z wirtualnych rąk do wirtualnych rąk, w wyniku czego wirtualnych pieniędzy na koniec jest mniej albo więcej. Z reguły mniej, ale dla banku to nie jest problem, bo za wszystko płaci klient. Płaci analitykowi, płaci marżę za wykonanie tych transakcji, płaci specjaliście od bezpieczeństwa. Generalnie inwestowanie przypomina grę w kasynie – są określone reguły gry, sporo ludzi przy tym pracuje i na tym zarabia, co jakiś czas któryś z graczy rzeczywiście coś wygra, dzięki czemu ludzie wciąż wprowadzają nowe pieniądze do gry. Jednak ostatecznie to kasyno wygrywa i na dłuższe metę tylko właściciel kasyna i dyrektorzy mają z tego spory dochód.

Współczesny system ekonomiczny przypomina fałszywą działalność jak różdżkarstwo czy wróżbiarstwo. Jest w to zaangażowanych dużo ludzi, mówią określonym i skomplikowanym językiem, posługują się specjalistycznymi terminami, wszystko odbywa się w ramach skomplikowanych, ale dokładnych i rzeczywiście przestrzeganych reguł. Wielu ludzi, których jest w to zaangażowanych jako różdżkarze czy wróżbiarze, naprawdę wierzy w to, że robi coś dobrego dla innych. Z kolei większość klientów naprawdę wierzy w to, że im to pomaga. Nie zmienia to jednak faktu, że to tylko iluzja i metoda wyciągania pieniędzy od naiwnych. I tak jak różdżkarz czasem znajdzie wodę, a wróżbita trafnie przewidzi przyszłość, tak czasem ktoś dorobi się na inwestycjach. Większość jednak traci, a cały interes kręci się po to, żeby pomnażać wirtualne pieniądze. I tak jak różdżkarze czy wróżbici nie lubią, gdy ktoś pyta o konkrety albo sprawdza rzeczywistą skuteczność ich metod, tak samo finansiści nie lubią, gdy ktoś sprawdza, jak to wszystko rzeczywiście działa.

Międzynarodowe korporacje, czyli cud oszacowanej wartości i zdolności kredytowej

Jednym z najważniejszych graczy we współczesnej gospodarce są międzynarodowe korporacje. Mają one coraz większe ambicje, aby mieć wpływ na to jak funkcjonuje świat również w aspekcie kulturowym i społecznym i stały się już jednym z najważniejszych graczy politycznych. Łatwo zaobserwować, do stworzenia jakiego świata dążą międzynarodowe korporacje – wieloetnicznego i wielokulturowego rynku zarządzanego przez lewicową oligarchię. W tym eseju skupimy się jednak na ich roli w ekonomii oraz zastanowimy się, skąd właściwie czerpią one swój majątek, który jest podstawą również ich ambicji politycznych.


Od razu zdradzę zakończenie – tak jak banki obracają wirtualnymi pieniędzmi, które przynoszą wirtualne zyski, tak samo międzynarodowe korporacje mają w większości wirtualny majątek i wirtualną wartość. Różne czasopisma i strony branżowe często ogłaszają takie „rankingi bogactwa”, w których wyliczają, na ile ktoś lub coś jest bogaty. I tak na przykład szacują, że Mark Zuckerberg jest bogaty na 73 miliardy dolarów, a sam Facebook wart jest 588 miliardów dolarów. Uwaga, zdradzę sekret – Mark Zuckerberg nie ma 73 miliardów dolarów, a Facebook nie jest wart 588 miliardów dolarów.

W jaki sposób właściwie szacowana jest wartość tego typu korporacji? Metodologie są różne, ale najczęściej zakłada się, że właśnie tyle ktoś musiałby zapłacić, żeby kupić całą korporację. Ale tutaj pojawiają się dwa problemy. Po pierwsze – kto właściwie ma na zbyciu 588 miliardów dolarów i chciałby kupić Facebooka? Oczywiście nikt, jeżeli Facebook zostanie sprzedany, to za o wiele mniejszą kwotę. Po drugie – czy rzeczywiście Facebook jest tyle warty. Tylko co właściwie robi Facebook? To nie jest wytwórnia butów, która produkuje buty, których sprzedaż przynosi tyle a tyle zysku. Mówiąc najprościej Facebook jest darmowym portalem społecznościowym i komunikatorem, który wyłudza dane użytkowników, a następnie sprzedaje je reklamodawcom. I oczywiście całkiem sporo na sprzedaży tych danych z jednej strony oraz na zwykłych reklamach w serwisie zyskuje. Ale na pewno ten zysk nie wynosi 588 miliardów dolarów.

Znów mamy do czynienia z symulacją – czymś, co funkcjonuje tylko w rzeczywistości wirtualnej, nie ma żadnego desygnatu w rzeczywistości. Wiara w wartość Facebooka (czy innych tego typu produktów) to wiara w iluzję, która znika, gdy przestaniemy w nią wierzyć. Jedyną rzeczą, którą tak naprawdę posiada Facebook są jego użytkownicy, dzięki którym jest atrakcyjną platformą dla reklamodawców oraz których dane może gromadzić i sprzedawać. Gdyby ludzie po prostu przestali go używać (nie musieliby nawet kasować kont), całość by padła, tak jak przedtem padły MySpace czy Vine. Wówczas jedyny majątkiem, który posiadałby Facebook, byłyby siedziby firmy oraz znajdujące się tam meble i sprzęt, które szybko trafiłyby pod młotek, żeby opłacić zaległe rachunki za media oraz wypłaty pracowników. Aby pokazać, jak bardzo iluzoryczna jest wartość Facebooka, wyobraźmy sobie sytuację, w której trzeba za korzystanie z Facebooka płacić. Jak wysoka musiałaby być opłata, aby ludzie przestali z niego korzystać? Dolar dziennie? Dolar na tydzień? Dla większości ludzi Facebook nie jest dobrem, za które byliby skłonni płacić właściwie jakąkolwiek kwotę. Zatem ta astronomiczna wartość Facebooka jest kwotą wziętą z sufitu, żeby nie ująć tego bardziej dosadnie. Podobnie majątek Zuckerberga i innych reptilionów jest jedynie szacunkową wartością wynikającą z szacunkowej wartości korporacji, które stworzyli. W dużej mierze opiera się na wirtualnej zdolności kredytowej wyliczonej na podstawie wirtualnej wartości ich biznesów.

Dochodzimy tutaj do ostatniej kwestii, którą chciałem poruszyć w tym eseju – do kwestii elity finansowej. Najbogatsi ludzie (których bogactwo jest w większości wirtualne i oparte na wierze w iluzoryczny system finansowy) tworzą pewien zamknięty układ, do którego czasem dopuszczani są ludzie z zewnątrz, aby utrzymać mit mobilności społecznej. Nie zmienia to jednak faktu, że zdecydowana większość bogaczy swoją majątki odziedziczyła. Dlatego wszelkie rady typu „myśl jak bogaty”, „inwestuj jak bogaty”, „bierz przykład z bogatych” nikomu nie przyniosą bogactwa, ponieważ bogactwo trzeba odziedziczyć. Ci bogaci ludzie tworzą pewną ponadnarodową (aczkolwiek blisko związaną z pewną grupą etniczną) grupę, która posiada swoje interesy, swoją ideologię i swoją wizję świata, którą stara się narzucić wszystkim. Grupa ta dąży do tego, aby świat zmienił się w miejsce, w którym będą mogli wciąż być bogaci, ich firmy będą mogły funkcjonować bez zakłóceń i właściwe wszystko będzie tak samo, tylko bardziej. Warto jednak pamiętać, że bogactwo tej grupy jest w dużej mierze wirtualne – jest to tylko majątek oszacowany. Oszacowany przez analityków, którzy sami do tej grupy przynależą, albo są przez nią utrzymywani i którzy muszą utrzymywać wiarę w realną moc tego wirtualnego majątku.

 

Jarosław Ostrogniew