Mieć zielone pojęcie

Kto protestował przeciwko kolejce linowej na Kasprowy Wierch, przeciwko przystosowaniu Orlej Perci do potrzeb masowej turystyki albo umieszczeniu krzyża na Giewoncie? Kto zabiegał o utworzenie Tatrzańskiego Parku Narodowego? Okazuje się, że prekursorem polskiej ekologii rozumianej nie jako fetysz, a jako ochrona tego, co najcenniejsze, był endek, współpracownik Dmowskiego. Niebywałe! I jakże niepoprawne politycznie. Czemu się nim nie chwalimy? Bo go nie znamy.

„Kultura oddaliła człowieka od przyrody, ale dziś, być może, wiedzie go ku niej na powrót inną drogą i z wygnańca – a niekiedy pasożyta – uczyni może znowu prawym obywatelem jej trójjedynego królestwa.” – Jan Gwalbert Pawlikowski, Kultura a natura

Nie sposób streścić życiorys Jana Gwalberta Pawlikowskiego na kartce A4, tym bardziej w artykule, który miał być krótki i przyjemny. Dość wspomnieć, że Pawlikowski studiował historię, geografię, historię literatury, ostatecznie zostając absolwentem prawa, podejmując również studia rolnicze i ekonomię społeczną – to powinno przybliżyć ogrom jego zainteresowań i zdolności. Nie ma też sensu streszczać jego poglądów na kwestię ochrony przyrody – byłaby to marna zachęta do lektury „Kultura a natura” (Łódź, 2010)

„Kultura a natura i inne manifesty ekologiczne” to czwarta pozycja w Bibliotece Obywatela, wydana w 2010 roku przez Stowarzyszenie Obywatele Obywatelom oraz Instytut Spraw Obywatelskich w Łodzi. Wstęp do publikacji napisał Remigiusz Okraska – redaktor naczelny Nowego Obywatela, nazywając Jana Gwalberta Pawlikowskiego „rycerzem przyrody”.

Publikacja, która w środowisku narodowym przeszła bez echa – nie wiadomo, czy dlatego, że wydawcą jest „lewackie” stowarzyszenie Obywatele Obywatelom, czy raczej dlatego, że porusza tak „lewacki” temat, jak ochrona przyrody. Ochrona przyrody, która nieszczęśliwie kojarzy się już tylko z popisami aktywistów Greenpeace albo z partią Zielonych, która bardziej niż ochroną środowiska bywa ostatnio zainteresowana w pełni legalną aborcją.

Prawdopodobnym wytłumaczeniem tego zaniedbania byłby nasz chroniczny historycyzm, na domiar złego kończący się na czasach Żołnierzy Wyklętych. Sądzę jednak, że problem sięga głębiej. Okazałoby się bowiem, że istnieje szereg nieprzepracowanych kwestii i pytań wymagających odpowiedzi. To zbyt trudne. Po co zajmować się zagadnieniem wycinki drzew w Puszczy Białowieskiej, skoro można się wyśmiewać z „lewactwa” i idei „zrównoważonego rozwoju”. Co gorsza, okazałoby się, że nie jesteśmy tego samego zdania. No bo przecież o ile każdy uważa, że Okrągły Stół był „be”, o tyle idea budowy elektrowni jądrowej znalazłaby zarówno gorących zwolenników, jak i zaciekłych przeciwników. Impas, niezręczna sytuacja. Podobnie ma się rzecz z nie tak dawno uchwaloną ustawą krajobrazową.

Dziś, kiedy gros publikacji „narodowych” koncentruje się na problemie muzułmańskiej imigracji, niekiedy swym poziomem merytoryki dorównując randze Pudelka, nie ma miejsca na rozważania o degradacji środowiska naturalnego w Polsce. Nie ma czasu na dyskusje o stanie zanieczyszczenia Bałtyku, gdy pan redaktor Warzecha komentuje na Twitterze poczynania KOD. Kulturowa ekspansja islamu przeraża – i słusznie. Czemu postępująca degradacja środowiska miałaby przerażać mniej?

Przyrodę chronić trzeba. Nieładnie jest śmiecić. Po psie wypada sprzątać. Wszystko to wiemy. Powszechna moda na bycie „eko”, czyli na torby z supermarketów (za dodatkową opłatą), drogie budownictwo energooszczędne, odgórne normy forsujące odnawialne źródła energii – jak to się stało, że dbałość o środowisko stała się tak kosztowna (czyt. zyskowna – zależy, z której strony spojrzeć)?

Brawa należą się poznańskiej Młodzieży Wszechpolskiej za akcję „Stop trucicielom Warty”. W czasach, gdy o środowisku naturalnych „po prawej stronie” mówi się tylko przy okazji dyskusji o globalnym ociepleniu (globalnym ogłupieniu! – zakrzykną wyborcy Korwina), trudno o krytyczną analizę i głos rozsądku.

Zachwycamy się lekturą „Myśli nowoczesnego Polaka” i „Wczoraj i jutro” – nie twierdzę, że niesłusznie – ale gdy czyta się prace Pawlikowskiego, wprost uderza jego kunszt literacki. Wątpię, by ktokolwiek inny był w stanie tak pięknie łączyć postulaty ekologiczne z uczuciem patriotycznym. Nie każe przywiązywać się do drzew – przynajmniej nie łańcuchem. Przestrzega przed czynieniem z miłości do przyrody „modnej sukni”. Rozważania o przyrodzie tatrzańskiej przeplatają się harmonijnie z rozważaniem nad industrializacją, rolą burżuazji, rozwojem miast, czy pedagogiką.

Jan Gwalbert Pawlikowski to nie żaden narodowiec „niedzielny” – od 1901 roku aż do swojej śmierci związany z obozem narodowym – członek Rady Głównej Ligii Narodowej, lider galicyjskiej endecji, członek rady naczelnej Związku Ludowo-Narodowego.

Pawlikowski jest współautorem pierwszej w historii Polski ustawy o ochronie przyrody (1934), współtwórcą Ligi Ochrony Przyrody oraz gorącym zwolennikiem i propagatorem idei utworzenia Tatrzańskiego Parku Narodowego (powstałego dopiero w 1955 roku). Pozytywista romantyk; pozytywista, bo całe jego życie to praca u podstaw – jako wykładowca Akademii Rolniczej w Dublanach, członek zarządu Towarzystwa Kółek Rolniczych, prezes rady nadzorczej lwowskiego Banku Parcelacyjnego, mającego przeciwdziałać wyprzedaży ziemi, wiceprezes Banku Melioracyjnego, wreszcie twórca lwowskiej Szkoły Nauk Politycznej przygotowującej kadry na potrzeby przyszłej niepodległej Polski; romantyk, bo sam niejednokrotnie krytykował „kabotynizm materialistyczny” i „ortodoksję trzeźwości”. W końcu nie na darmo zasłynął jako badacz i popularyzator twórczości Juliusza Słowackiego.

Marta Niemczyk