Bezdroża antyniemieckiej obsesji

Położenie geograficzne Polski i Niemiec tak się ułożyło, że te państwa muszą być ze sobą albo w przymierzu albo w antagonizmie wiodącym do wzajemnego zniweczenia się" - Władysław Studnicki

W noc sylwestrową z roku 2015 na 2016 doszło w pewnym europejskim mieście do fali masowych gwałtów na białych kobietach. Ich autorami byli przybysze z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, zaproszeni i protegowani przez lokalną gubernator prowincji eurokołchozu.

Gdzie to się wydarzyło? Ano w kraju, który po przepoczwarzeniu się z Trzeciej Rzeszy w Republikę Federalną Niemiec, posiada Unię Europejską i buduje potężne imperium, w ramach którego dla Polaków przewidywana jest rola niewolników. Chodzi oczywiście o NIEMCY i wielkie litery nie są tu przypadkowe. To nasz najgorszy wróg pisany przez wielkie W. W podziemnych fabrykach z podpisem "Lebensborn" płodzi miliardy bojowców Merkeljugend, gotowych odebrać Polsce ziemie od dziesiątek tysięcy lat słowiańskie, piastowskie i arcypolskie - na przykład te wokół Szczecina.

A teraz na poważnie: wydarzyło się to w Niemczech. konkretnie w Kolonii. W kraju, który po totalnej katastrofie roku 1945, którą ściągnął na siebie decyzjami niemądrego polityka, stał się okupowanym buforem dla bolszewii i zachodniego świata kapitalistycznego. Któremu wypędzono 15 milionów kresowiaków ze wschodu, dalszego wschodu i południa. Którego naród po dziesięcioleciach "antynazistowskiej reedukacji" stracił własną tożsamość. Którego klasę pracowniczą rodzima marksistowska lewica zaprzęga do roli "szewców Europy", ratujących wszystkich naokoło i podpierających kapitalistyczną ekspansję nielicznych wybranych, na wschód. Który ma katastrofalne wskaźniki urodzeń, dodatkowo zakłamane propagandowo dzięki "poprawie demograficznej" w postaci rodzin muzułmańskich z kilkunastoma dziećmi pod jednym dachem. Który nie wierzy w nic poza ateizmem i kultem konsumpcji. Którego minister obrony to kobieta-pacyfistka, a żołnierze wspaniałej Bundeswehry, często transwestyci, nie zrobiliby poprawnie 20 pompek. Którego "słabszych" - kobiet, dzieci i starców, chcą bronić nie niemieccy mężczyźni, lecz np. niektórzy polscy narodowcy.

Jednym z nich jest znany z mediów Marian Kowalski. Na wiecu w Lublinie, zorganizowanym przeciw agentom Sorosa z tzw. KOD-u, nawiązywał on do wydarzeń z Kolonii. Mówił o unijnych biurokratach z wyraźnym oburzeniem: "Doprowadzili do takiego sk... Europy, że nawet Niemcy nie są bezpieczni we własnym kraju!" Oraz: "Nie pozwolimy im [tj. imigrantom] na gwałcenie niemieckich kobiet!".

Ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. W niecałe kilka dni od plagi gwałtów, która przetoczyła się przez kilka miast w Niemczech, zajrzałem na profil "Polityki Narodowej", zaczepiony na portalu społecznościowym. A tam arcywesoły wpis, opublikowany ku pamięci jednego z ojców-założycieli endecji, Jana Ludwika Popławskiego:

"Jako że zagrożenie niemieckie, w nowej formie dyktatury poprawności politycznej oraz wpływów unijnych, wciąż wydaje się aktualne, przypomnijmy słowa tego Wielkiego Polaka:

"Od 1000 lat zalew niemiecki systematycznie podrywał nasze dziedziny... Potęga państwa pruskiego i kultury niemieckiej przerażać może tych tylko, którzy w przyszłość patrzeć nie umieją, a przeszłości nie pamiętają."

W tym momencie poczułem, że coś po prostu wyrzuca mnie z butów. I to właśnie jest przyczyną napisania przeze mnie tego jakże przydługiego tekstu. Od razu ośmielę się "poprawić po profesorze" pisząc, że Popławski nie miał racji - to właśnie wietrzycieli "odwiecznego zagrożenia niemieckiego" owa potęga niemiecka przeraża najbardziej. Dlatego całą jego sentencję uznaję za dogłębnie nielogiczną. Jak zresztą całą koncepcję budowania polskiej jedności i narodowej siły na paranoicznym strachu przed Niemcami. Był to moim zdaniem błędny krok, postawiony przez endecję na kilka lat przed I wojną światową, z którego nie wyciągnięto nigdy wniosków, a tylko pogłębiano błędne myślenie, szykując grunt pod polskie klęski. Krok ten zrodził wiele wstrząsów, zwłaszcza w mazowieckich strukturach ruchu narodowego. Fronda w postaci chociażby Narodowego Związku Robotniczego była bezpośrednim skutkiem "przesunięcia wskazówki". Wielu narodowców, w czasach gdy idea narodowa była wciąż bardzo młoda, nie chciało zgodzić się na to, aby środek ciężkości w całej palecie "wrogów Polski" miał przypaść akurat Niemcom, a nie chociażby caratowi, Żydom, czy ruchowi socjalistycznemu.

Nad napisaniem tego tekstu głowiłem się kilka tygodni, a proces jego tworzenia trwał kilka razy dłużej. Tym bardziej, że trudno w niniejszym temacie znaleźć jakąś niszę czy swoistą specjalność, trzeba po prostu omówić całość, a to zahacza o syzyfowe dzieło zredefiniowania polskiego systemu myślenia. Kwestia niemiecka to w polskim środowisku narodowym i szerzej - prawicowym - coś, o czym się nie dyskutuje na poważnie, tylko pisze hagady. I to w dosłownym sensie. Zamiast rzeczowej analizy jakże kompleksowych stosunków między naszymi państwami i narodami, bez przerwy słyszymy słowolejstwo: krzyżacy, niemiecka Unia, niemieccy Żydzi, niemieccy Rotszyldowie, niemiecka ekspansja etc. Ten fałszywy z założenia dyskurs rodzi wiele zatrutych owoców. Widać to zarówno wśród młodych narodowców, jak i "starych" owych nigdy nie nadążających za trendem dinozaurów chwalących się wszystkim naokoło obecnością na jakiejś niepamiętanej przez nikogo manifie z przełomu lat 80. i 90. Jak można nie nazwać wariatem człowieka, który wygłasza setki antyniemieckich tyrad na portalu społecznościowym, a jednocześnie za swój profil przedstawia zdjęcie jakiegoś Wikinga z narodowosocjalistycznego afiszu propagandowego? Takich przykładów jest naprawdę co niemiara. W latach 90. na polskich ulicach roiło się od golących się na łyso idiotów, którzy swoją nienawiść do Niemców łączyli z uwielbieniem dla Hitlera. To wszystko było wypadkową trzech czynników: swoistej patologizacji środowiska mieniącego się narodowym, wiekowej, najmniej stuletniej, polskiej mitomanii oraz właśnie antyniemieckiej obsesji, której chcę poświęcić cały ten esej.

Tymczasem toczenie piany w stronę któregokolwiek z sąsiadów jest dzisiaj zupełnie niepotrzebne i szkodliwe. Podobny zalew histerii i paranoi co w kwestii niemieckiej towarzyszy narodowcom w tematyce Ukrainy i dzisiejszego nacjonalizmu ukraińskiego. Tym niemniej w przeciwieństwie do kwestii ukraińskiej, gdzie faktycznie Polska nadal nie usłyszała przeprosin za Rzeź Wołyńską, względnie raczona jest - przez oficjalne kręgi w Kijowie, jak i nacjonalistów - opowieściami o "tragedii" vel "bratobójczych walkach", strona niemiecka wyraziła swoje przeprosiny, żal i skruchę za wszystkie zbrodnie dokonane w Polsce podczas ostatniej wojny, a polska mityczna "granica zachodnia" (skąd ten cudzysłów - wyjaśnienie w części drugiej tekstu) została zatwierdzona jakimś lichym traktatem. Co prawda możemy się domyślać, że stanowisko oficjalnych elit złożonych ekskluzywnie z amerykańskich (a wcześniej także sowieckich) wasali nie musi koniecznie współgrać z zepchniętym do podziemia "duchem niemieckim", który nadal może żywić do nas niechęć, pretensje o to i o tamto. Ale faktem jest (w 100% ignorowanym), że i owe narodowe niedobitki wśród Niemców dzisiaj zaczynają mówić całkowicie innym głosem. Paradoksalnie, w tym samym momencie, gdy niemieckie oficjalne elity zaczynają Polskę atakować za delikatne odchylenie naszego kraju od marksistowskiej religii spajającej Związek Europejski. Czy więc nie nadszedł czas, aby niemieccy i polscy patrioci poszli razem do walki o lepsze jutro w ramach nadchodzącej drugiej Wiosny Ludów? Polscy narodowcy jak sądzę w swej masie odkrzykną - nie. I znów usłyszymy zidiociały słowotok na poziomie bajeczki o Wandzie, w którym wezmą udział nawet "intelektualiści" z tzw. ruchu.

Przejdźmy zatem do powodów płodzenia takich a nie innych analiz bądź "analiz" w wydaniu zatroskanych o losy Polski patriotów, prawicowców, narodowców etc. Dlaczego zawsze Niemcy? Co czyni z ich "naczelnych" wrogów? Doszedłem do wniosku, że czas się porządnie umoczyć w gnojówce i dojść wreszcie do sedna tej jakże palącej kwestii.

Część I: "Jak świat światem", czyli rzecz o odwiecznych wrogach i trochę o przekroju dziejów

Czas to napisać wprost: analizowanie stosunków polsko-niemieckich przez pryzmat dwóch złowieszczych słów - Hakata i Gestapo - jest czymś naprawdę absurdalnym. Na ogół, w naszej historii, te stosunki były wyważone, rywalizacja mieszała się w nich ze współdziałaniem, ale przeważało dobre sąsiedztwo. Za czasów Chrobrego, niemiecki cesarz Otton III rysował koncepcję trójstronnej unifikacji Europy, w której Polska byłaby jednym z naczelnych filarów. Później Otton zmarł, koncepcja upadła na następne 1000 lat, a państwo Polan rozpoczęło agresywny szlak podbojów, który nie oszczędzał także terytoriów niemieckich, czy też pospiesznie niemczonych. Chrobry jednak przekalkulował w swoich inwestycjach, a skutki jego nadmiernie agresywnej polityki odczuwali jego następcy aż do wygaśnięcia dynastii piastowskiej. Pokrótce, rodzące się państwo polskie było atakowane ze wszystkich stron, a następnie uległo rozbiciu dzielnicowemu. Już w tym momencie ignorowanie faktu, że Chrobry był władcą okrutnym, a jego drużyna - swoistym prekursorem opryczniny, pomaga płodzonym przez germanofobów legendom, iż jakieś niemieckie knowania przywiodły Polskę na skraj upadku.

W tym momencie dziejowym rozpoczyna się lament współczesnych tzw. analityków nad "słowiańskim losem". Biedaki rozglądające się za krzyżakiem czyhającym na nich w lodówce często opłakują "braci Słowian" żyjących na zachód od tradycyjnej polskiej granicy etnicznej na Odrze i Nysie, których zasymilowało i zniemczyło Cesarstwo. W jakiś przedziwny sposób łączą tę polityką z domniemanym "antypolonizmem", z nastawaniem Niemiec na wczesną Polskę. Jak można wysuwać w ogóle taki argument, skoro dla owych zachodnich Słowian, wyznających pogaństwo (Berlin był słowiańskim targiem niewolników, na którym sprzedawano porwanych chrześcijan), państwo Polan od 966 roku było niczym innym jak opresyjnym reżimem, dobijającym ich do spółki z Cesarstwem? Jeżeli daleko im było do niemieckiego pana, to tym bardziej nienawidzili tworzącej się Polski, gdyż w tamtych czasach niemiecki pleban, do spółki z włoskim i francuskim, bawił także po prawej stronie Odry, przyuczając polskich braciszków. Poza tym kryterium etniczne nakazywałoby w takim razie uznać za "polskie" także wszystkie inne ziemie słowiańskie w Środkowej Europie i w ogóle na całym Bożym świecie. Kamczatka dla Polaków i tym samym niemiecki slogan z czasów wojny "za Ural" właśnie nabiera zupełnie innego znaczenia. Czyż nie jest to czysty idiotyzm? Podobnie nikt o zdrowych zmysłach nie uzna Anglii za "ziemię niemiecką" tylko dlatego, że skolonizowali ją niegdyś germańscy Anglosasi, dziesiątkując tubylcze ludy gaelickie i obejmując nad nimi władzę, potem jej germańskość ugruntował jeszcze mocniej Wilhelm Zdobywca, a obecna dynastia panująca to nie zmyślony pseudonim "Windsorowie" tylko ród Sachsen-Koburg-Gotha-Battenberg, czystej krwi Niemcy. A jednak w 1940 roku, gdy Hitler pragnął wcielić do germańskiej macierzy stary Albion, flegmatyczni Anglosasi odpowiedzieli mu najbardziej agresywnym zrywem w całej swej historii, wymazując mu z mapy Drezno i Hamburg. Kryterium etniczne to zatem zdecydowanie za mało, by decydować o przynależności ziem do danego państwa. To tylko baza, na której budowały się narody europy, rozwijając własną odrębną kulturę.

Skoro jesteśmy już przy początkach i owej bazie, to warto byłoby przypomnieć wielkiego polskiego historyka Karola Szajnochę i jego teorię o germańskich (skandynawskich) korzeniach narodowości oraz państwowości polskiej wyłożoną obszernie w pracy "Lechicki początek Polski" napisanej w 1858 roku. Nie jest to miejsce na recenzję i rozbudowaną ocenę owej teorii, ale kompletnym laikom warto rzucić kilka abstraktów. Otóż Szajnocha uważał m.in., że podobnie jak Waregowie na Rusi, tak normańskie plemiona przeprawiały się przez Wisłę i Wartę, dając początek nacji Lechitów. Z jej szeregów miał wyłonić się m.in. władca Popiel, którego obalił Słowianin Piast. W kilku źródłach kronikarzy niemieckich Szajnocha znalazł definicję Sarmatów jako zlepka normańskich szczepów. Zwracał uwagę na zachowania i obyczaje na dworze Chrobrego, które miały być łudząco podobne do tych znanych u Wikingów. Wskazywał, iż biały orzeł miał bardzo doniosłe znaczenie we wczesnej symbolice skandynawskiej, podobnie jak zasada białej i czerwonej tarczy, symbolizujących odpowiednio pokój i wojnę. Przechodząc do spraw bardziej szczegółowych, Szajnocha analizował dokładnie polskie słowa o doniosłym znaczeniu i przypisywał im normańskie pochodzenie: szlachta od normańskiego słowa "slagt" (ród), sejm od "saejma" (rada, zgromadzenie), lichwa od "leihran" (pożyczanie) etc. Podobnych zbieżności w słowach bardziej pospolitych znalazł Szajnocha znacznie więcej. Również końcówki nazwisk "ski"/"ska", przywodziły historykowi na myśl nazewnictwo czysto skandynawskie, podobnie jak nazwy niektórych grodów i osad. I tak choćby Gdańsk miał być modyfikacją pierwotnego Dansk etc etc.

Nie uważam tego, co głosił ów zasłużony historyk za swoistą biblię polskiej etnogenezy, jednak uznaję zasadność przynajmniej części jego argumentów i kompletnie nie przemawiają do mnie głosy odrzucające wszystko, co napisał. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że u samych podstaw polskiej państwowości krew germańska przynajmniej mieszała się w niej mocno ze słowiańską. Rządy pierwszych Piastów przypominały zresztą do złudzenia metody germańskie w swoim okrutnym zamordyzmie. Natomiast skręt w stronę tak typowego dla Słowian republikanizmu (i rodzącej się z niego pół-anarchii) zaliczyliśmy wraz z późniejszą unią polsko-litewską, której schedą dla Polaków było zajęcie ogromnych połaci Rusi, nazwanej później Ukrainą. Być może dopiero wtedy bardziej nordyccy niźli słowiańscy Polacy ulegli raptownej slawizacji, asymilując w ogromnej mierze pierwiastek ruski i białoruski? Rusini zresztą do dziś nazywają nas po skandynawsku: "Lachy", na co zwracał szczególną uwagę Szajnocha. To tylko domniemania jednego z zasłużonych historyków, ale gdyby miał rację - to co? Czy od germańskości upadłaby polskość? Absurd.

Są to bowiem kwestie trzeciorzędne. Przecież i Niemcy wchłonęli ogromny pierwiastek krwi słowiańskiej. Przywołam w tym miejscu Władysława Studnickiego, znanego polskiego germanofila i naszego najbardziej genialnego analityka stosunków międzynarodowych w historii: "W Polsce kolonizacja niemiecka w ciągu wieków polszczyła się, w Prusach nastąpiła germanizacja pewnej ilości Polaków i innych Słowian. Ludność wschodnich Niemiec ma w swoich żyłach dużo krwi słowiańskiej, Polacy dużo krwi niemieckiej. Wszystko to wywołuje rasowe pokrewieństwo między Polakami a Niemcami, a wyłącza wstręty rasowe. W 1912 roku przeglądając statystykę małżeństw mieszanych w Poznaniu, skonstatowałem olbrzymi procent małżeństw polsko-niemieckich. Tymczasem w Wilnie lub Grodnie procent mieszanych małżeństw polsko-rosyjskich był nikły."

Kiedy wykładając te fakty w debatach z antyniemiecko nastawionymi nacjonalistami dochodzę do wyczerpania arsenału, to zawsze czekają mnie dwa scenariusze: albo dyskutant to wszystko podważy jakimiś legendami o przysłowiowej Wandzie i da mi do zrozumienia, że właśnie zmarnowałem dobre kilkadziesiąt minut życia, albo też zręcznie przeskoczy od spraw etnicznych do zagadnienia wrogiej, niby od zarania dziejów, państwowości niemieckiej. Może to nie "wojna krwi", ale naszych państw jest nieuchronna, gdyż warunkuje ją sąsiedztwo i agresywny charakter władztwa niemieckiego, będzie dowodzić jegomość. Dochodzi do sytuacji, w których ludzie nie posądzani przeze mnie o intelektualną ułomność wygłaszają tak katastrofalne brednie, jak choćby: "Niemcy powstały po to, aby zniszczyć Polskę"(!!!). To nie jest żart. To dosłownie. Z litości pominę autora. Jakże wzorowy, modelowy przykład polskiej megalomanii wynikającej z kobiecego charakteru naszej nacji.Tylko w Polsce można bez ryzyka ośmieszenia wygłaszać tezę, że jakieś państwo powstało - i to przed powstaniem państwa polskiego - aby zniszczyć państwo polskie. Identycznie rozpatrujemy cały przekrój naszych dziejów; Niemcy powstały, aby zniszczyć Polskę, druga wojna światowa wybuchła, bo Polska sprzeciwiła się Niemcom, Niemcy przegrały drugą wojnę światową, gdyż Polacy walczyli z nimi na wszystkich frontach. Bardzo podobnie analizujemy swoje stosunki z innymi sąsiadami i w ogóle całym światem. Niestety, są to idiotyczne hagady. Lepiej byśmy się z nich wyleczyli, zanim ich skutki będą dla nas śmiertelne.

Tak czy inaczej, stosunki polsko-niemieckie w owym czasie nie różniły się szczególnie od polskich zatargów z Czechami, czy Rusinami. Poszczególne interwencje niemieckich margrabiów lub cesarzy były odpłacane, a poza tym towarzyszył im także polski czynnik wewnętrzny - jak wołanie o wsparcie ze strony księcia Zbigniewa, pozostającego w sporze z Bolesławem Krzywoustym. Później granica polsko-niemiecka należała do spokojniejszych, w miastach na Śląsku żywioły polski i niemiecki współżyły w przykładnej harmonii, ale jednocześnie pojawił się wątek krzyżacki.

Krzyżacy to jeden z najmocniejszych symboli szeroko pojmowanej "niemieckości", czy też "niemczyzny" w Polsce. Jak każdy Zakon rycerski w służbie Kościoła Katolickiego (nie licząc może rozbitych przez Rosjan i również niemieckich Kawalerów Mieczowych) przeszli oni mutację od idealistycznej organizacji orężnych misjonarzy w zbrojną gildię handlową o charakterze quasi-państwowym, nie wstydzącą się nawet kontaktów o charakterze zarobkowym z innowiercami (słynne konszachty Templariuszy z Żydami i Saracenami), czy innych aktów odstępstwa od pierwotnych reguł zakonnych. Z czasem zakony stawały się zbyt uciążliwe dla władców łacińskiej Europy. Ci więc rozprawiali się z nimi - brutalnie, jak Filip Piękny z de Molay'em i jego świtą bądź bardziej dyplomatycznie jak Zygmunt Stary właśnie z krzyżakami.

W Polsce mit krzyżaka położył podwaliny pod ową przesadną i momentami obsesyjną antyniemieckość, którą obserwujemy i dziś. Ogromną zasługę na tym polu poniósł jeden z naszych najwybitniejszych powieściopisarzy (a może najwybitniejszy), Henryk Sienkiewicz. Odrzucając na moment romantyczną otoczkę "Krzyżaków" należy oczywiście potwierdzić przewodnią tezę historyczną dzieła - Zakon Krzyżacki był oczywiście poważnym zagrożeniem dla polskich aspiracji imperialnych, z którym na szczęście Polska sobie ostatecznie poradziła. Z drugiej strony nie wolno nam bagatelizować faktu, iż Sienkiewicz skupiał się w swoich powieściach na najeźdźcach germańskich (Szwedach, Niemcach) bądź problemach wewnętrznych Rzeczypospolitej (kozacy, samodzielna polityka dworu Radziwiłłów) ze względu na rygor rosyjskiej cenzury - a przecież głównym odbiorcą jego książek był Polak mieszkający w Kongresówce. Pomogło to wykreować fałszywe wrażenie, powielane w publicystyce i propagandzie niektórych kół politycznych, iż niemiecki wróg jest w jakiś sposób szczególny, co oczywiście odpowiadało późniejszej propagandzie w czasach PRL, gdy główne dzieła Sienkiewicza (poza niepoprawnym politycznie "Ogniem i Mieczem") były ekranizowane i popularyzowane. Pamiętać należy, że nawet jego doskonale znana nowela "Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela" tak naprawdę obrazowała realia polskiej szkoły w zaborze rosyjskim, tyle że ze względu na cenzurę musiała zostać przeniesiona na realia pruskie. Co więcej, gdy w 1910 roku endecy wraz z neoslawistami chcieli posłużyć się sylwetką Sienkiewicza do szykowanych wówczas obchodów 500-letniej rocznicy Bitwy pod Grunwaldem, ten po namyśle odmówił partycypacji. Podaje się zresztą, że polityczne zamieszanie wokół owych obchodów przyczyniło się do pogorszenia jego stanu zdrowia i w konsekwencji - śmierci.

Sienkiewiczowski obraz Niemca jako fałszywego, podstępnego krzyżaka odcisnął tym niemniej ogromne piętno na postrzeganiu Niemców w Polsce. Piętno, którego pisarz być może nie chciał już pogłębiać przez uczestnictwo w manifestacji politycznej, mającej na celu skierować uwagę społeczeństwa polskiego w Kongresówce na "zagrożenie niemieckie", tym samym osłabiając sentyment antyrosyjski. Moim zdaniem sprawa polsko-krzyżacka nie miała wiele wspólnego ze stosunkami polsko-niemieckimi. To za wąski kontekst, gdyż krzyżacy nie mieli wówczas monopolu na politykę niemiecką - było jeszcze ogromne Cesarstwo. Był to raczej konflikt państwa z uciążliwą gildią handlową, która poradziwszy sobie w imię polskiego króla z pogańską irredentą na Pomorzu, sama stała się problemem nadrzędnym. Kolejną rzeczą, o której musimy pamiętać, jest zaniechanie ze strony króla Zygmunta udzielenia pomocy katolikom w państwie zakonnym po hołdzie pruskim i konwersji dworu Hohenzollernów na protestantyzm. Poprzez zaniechanie, polski monarcha uzyskał koncesje krótkoterminowe - osłabienie żywiołu niemieckiego w Prusach poprzez jego skonfliktowanie z Cesarstwem, jednocześnie dając zaczątek problemowi długoterminowemu - rozwojowi niemieckiego protestantyzmu, który w połączeniu z Schopenhauerem i Heglem da w XX wieku herezję hitleryzmu. Bowiem to w Prusach wylęgły się "nowe Niemcy".

Odłożywszy tymczasem Sienkiewicza i ukute przez niego "krzyżackie knowanie", przejdźmy do dalszej części naszej historycznej opowieści. Rozbicie państwa zakonu krzyżackiego wiąże się z o wiele ważniejszym wydarzeniem w polskich dziejach: unią polsko-litewską. I ono przez germanofobów często staje się wykoślawione, pomniejsza się jego sens. Narracja, którą posługują się obsesyjni "anty-Niemcy" brzmi mniej więcej tak: Litwini oraz Polacy czuli się zagrożeni przez krzyżaków, którzy pragnęli co najmniej zniszczyć polską i litewską siłę zbrojną oraz podporządkować sobie te dwa kraje. W odpowiedzi na to i w ruchu czysto obronnym oba te kraje związały się z sobą unią. Zupełnie przypadkowo - i fajnie się stało - dała ona początek wielkiemu imperium. Czy nie wydaje się to nikomu odrobinę naiwne i głupie, by tak analizować polskie dzieje? Oczywiście w unii polsko-litewskiej kwestia krzyżacka nie stanowiła priorytetu - był to wyłącznie pretekst do zbliżenia.

Po hołdzie pruskim i rozszarpaniu Niemiec wojną trzydziestoletnią, na kilkaset lat kwestia niemiecka ustępuje w polskiej polityce zagranicznej kwestii ruskiej, szwedzkiej, tureckiej, tatarskiej etc. Tutaj niemcożercy zawsze tracą impet w swoich bajdurzeniach, bo niewiele istotnych rzeczy można powiedzieć o Niemcach w okresie, gdy Szwedzi rozjechali i spalili nam połowę o wiele bardziej olbrzymiego niż dziś kraju, gdy Tatarzy i Turcy napadali i brali w jasyr tysiące polskich kobiet, gdy Rusini wzniecali krwawe rebelie przeciw polskim możnowładcom, jednakowoż krwawo tłumione. A jak wiadomo, polska prawica uznaje zasadę: o Niemcach źle lub wcale. Więc o czym by tu w ogóle przypominać? Przejdźmy od razu do XX wieku i wyjmy w niebogłosy o zbrodniach dirlewangerowców w Warszawie.

Jakiż był więc stosunek ówczesnych Niemców do targanej zagrożeniami potęgi wielkiej Rzeczypospolitej? Znów bezbłędnie Studnicki:

"Polska Jagiellonów i pierwszych Wazów, jako potęga pierwszorzędna, imponowała rozdartym, krwawiącym się w walkach religijnych Niemcom. Z głębi Niemiec odezwały się głosy protestu przeciw inwazji szwedzkiej oraz brandenburskiemu w niej uczestnictwu. Obywatel Frankfurtu nad Menem, autor "Polonia Suspirans" opłakiwał cierpienia Polski; uczony Schuppius przepowiadał z jej upadku opłakane dla Europy skutki. Toteż wielki wysiłek narodowy, który wówczas wydźwignął Rzeczpospolitą, wywołał entuzjazm wśród wybitniejszych Niemców. Leibnitz wychwala Polskę. Osiecz wiedeńska postawiła Polskę u szczytu popularności w Niemczech. 70-letnie rządy saskie w Polsce wywołały szereg studiów niemieckich pisarzy z zakresu historii Polski i polskiego prawodawstwa. W okresie panowania Stanisława Augusta Mitzler de Koloff zaczął wydawać w Warszawie obszerny zbiór przekładów z polskiego pt. "Warschauer Bibliothek", dla zapoznania Niemców z literaturą polską."

Oczywiście wszystko to ulega pewnej zmianie wraz z podnoszeniem w świecie niemieckim głowy przez herezję protestancką i jej stopniowym deptaniem wpływów katolickich. I tak, jak w trakcie Potopu Niemcy stają po obu stronach wojny - klasztor na Jasnej Górze oblega słynny generał Burchard Müller von der Lühnen, tak w odsiecz Polakom z 16 000 żołnierzy przybywa z Austrii marszałek Melchior von Hatzfeldt. Od tej pory antagonizm polsko-niemiecki jest w dużej mierze wypadkową wojny religijnej w Europie. Jest to początek bardzo charakterystycznego dualizmu w stosunkach polsko-niemieckich. Od tej pory będzie w niemieckich krajach tylu zwolenników, co wrogów sprawy polskiej. Oczywiście, nie ma co generalizować pod kątem wyznaniowym: pamiętajmy, że nie wszyscy niemieccy luteranie byli zdeklarowanymi wrogami Rzeczypospolitej. Przeciwnie, wielu z nich uznawało nasz kraj za azyl religijnej i kulturowej tolerancji.

Kiedy na scenę polityczną w Europie wchodzą Prusy, jako twór państwowy zajmują Polsce stanowisko nieprzychylne. I tutaj nie ma co się spierać, iż Prusy nastawały na rozbiór Rzeczypospolitej, który pozwoliłby im na połączenie odizolowanych od siebie prowincji i w konsekwencji zagrozić hegemonii Habsburgów w świecie niemieckim. Co jednak z dalszymi losami naszego państwa? Często na prawicy wyciągana jest stara teza, iż nie tylko na pierwszym, ale na wszystkich rozbiorach zależało wyłącznie Prusom, ponieważ Rosja i tak dominowała swoim wpływem nad całą Rzeczpospolitą, a zatem rozczłonkowanie tego państwa ograniczało jej zasięg politycznego rażenia. Wychodzi na wierzch nieznajomość geopolityki w wydaniu imperium rosyjskiego - imperium, które graniczyło z kim chciało, a nie chciało graniczyć z nikim. Nie było więc na dłuższą metę możliwości utrzymania tak wielkiej państwowości jak Rzeczpospolita wobec napierającego na nią rosyjskiego kolosa, dla którego posiadanie terenów Wielkiego Księstwa Litewskiego z Ukrainą otwierało drogę do hegemonii w Europie Środkowej. Chyba, że nastąpiłaby wojna, która odrzuciłaby owego kolosa na wschód. I tu wkracza na scenę sprawa sojuszu Polski z Prusami, ostatniej deski ratunkowej dla Rzeczypospolitej. Polski germanofil Studnicki postrzega ów alians odmiennie niż oficjalna polska historiografia, każąca batożyć moralnie przede wszystkim Niemcy:

"Przymierze polsko-pruskie z 1790r., przedstawiane zazwyczaj całkiem niesłusznie przez naszych historyków publicystów jako objaw podejścia i zdrady Prus, było podjęte w myśl racji stanu pruskiej i miało być wymierzone najpierw przeciwko Austrii, a następnie przeciwko Rosji. Prusy przede wszystkim pragnęły osłabienia Austrii, będącej jej współzawodnikiem w Rzeszy. Stąd rade były odebrać jej Galicję, przy tym pragnęły bezpośrednio połączenia Brandenburgii z Prusami Wschodnimi. Dlatego to pożądały Prus Zachodnich wespół z Gdańskiem i Toruniem. Za zwrot Polsce Galicji, odebranej od Austrii, pragnęły otrzymać te dwa miasta. Uchwała sejmu polskiego, zakazująca ustąpienia jakiejkolwiek bądź części polskiego terytorium, uniemożliwiała tę transakcję. Weksel wydany przez Polskę Prusom utracił swą walutę."

Brzmi znajomo, prawda? Zamieszkałe przez Niemców Gdańsk i Toruń w zamian za wspólne rozegranie wielkiej wojny napastniczej i podział ogromnych nabytków terytorialnych. Uchwała polska to ani piędzi ziemi, czy bardziej futurystycznie: ani guzika. Ale wróćmy do samego faktu rozbiorów. Tu niech matematyka zaważy nad sądem, kto w owym czasie nas najbardziej skrzywdził: oba państwa niemieckie zagarnęły 20% naszego terytorium, Rosja 80%. Można by tu postawić kropkę, ale dodajmy: rządy rosyjskie były znacznie bardziej brutalne od niemieckich, rusyfikacja dotkliwsza od germanizacji, co prowokowało do zbrojnych powstań, w konsekwencji okrutnie tłumionych, kończących się konfiskatą majątków, pokoleniowymi represjami, wywózkami. Jak zaś wiodło się Polakom w państwach niemieckich? Austrię zostawmy, polski duch narodowy praktycznie nie odczuł tego zaboru, chyba że w sposób dodatni. Natomiast w protestanckich Prusach faktycznie funkcjonowały prądy dyskryminacyjne i asymilacjne względem Polaków. Czytelnikom, zapewne doskonale zaznajomionym z tą częścią historii naszych stosunków z Niemcami nie będę tych spraw przybliżał. Co jednak z drugą stroną medalu? Jaki był chociażby stosunek ogółu społeczeństwa niemieckiego do tragicznych losów Polski? Czy i o tym tak dobrze pamiętamy? Studnicki znów przytacza fakty dziś kompletnie nieznane:

"Opinia publiczna w Prusach przyjęła bardzo niechętnie wytoczenie procesu przeciwko poznańczykom, którzy brali udział w powstaniu 1831 (...). Wielkie wrażenie wywarła praca Raumera o "upadku Polski", skierowana przeciw Fryderykowi Wielkiemu. W poezji niemieckiej powstaje charakterystyczne zjawisko: "Polenlieder", wiersze poświęcone bohaterskim walkom Polski i polskiej martyrologii. Sprawa polska była popularna w 1848 r.; wielokrotnie omawiano ją we frankfurckim parlamencie (...). Nie tylko przedstawiciele kierunku liberalnego, demokratycznego lub socjalistycznego podnosili sprawę odbudowy Polski, lecz i przedstawiciele oficjalnej polityki niemieckiej [czyli, rzecz jasna, nacjonaliści i konserwatyści]. Buntzen, poseł pruski w Londynie w okresie wojny krymskiej opracował memoriał dla swojego rządu o potrzebie odbudowy Polski. W 1848 r. Betman-Holweg, ojciec późniejszego kanclerza Niemiec, wydaje pismo: "Deutsch-franzosische Jahrbucher", w którym propaguje odbudowę Polski. Rzecz charakterystyczna, syn jego w charakterze kanclerza Niemiec przygotowuje manifest proklamujący państwo polskie w 1916 r. Promotorem zaś aktu 5 listopada był gen. Beseler, którego ojciec we frankfurckim parlamencie głosował za odbudową Polski."

Tym sposobem zgrabnie i jakże prędko wchodzimy w XX wiek. Owocem Aktu V listopada była działalność Tymczasowej Rady Stanu przekształconej później w Radę Stanu, a także Rady Regencyjnej. Przybliżenie Polaków ku upragnionej niepodległości było w dużej mierze zasługą nie tylko sprzyjającej koniunktury i ciężkiej pracy tamtego pokolenia, ale i koncepcji geopolitycznej, na którą postawiły niemieckie elity: Mitteleuropy. Tak, tej samej którą wielbiciele "pan-Słowiańszczyzny", wszelcy endecy i obsesyjni germanofobi straszyli i do dziś straszą małe dzieci. Jej głównym autorem był sympatyzujący z Polakami Friedrich Naumann, którego znana jest sentencja: "Polak, który dobrze pojmuje swój narodowy rozwój, musi chcieć połączyć go z rozwojem niemieckim i środkowoeuropejskim." Swoje koncepcje przedstawił z Naumann w wydanej w październiku 1915 roku głośnej pracy zatytułowanej właśnie Mitteleuropa. Niemiecki pisarz szerzej poruszył kwestię polską dwa lata później, kiedy w rękach Niemców była już Warszawa. W zaakceptowanym przez cenzurę okupacyjną artykule "Co będzie z Polską?" pisał: "Z niemieckiego punktu widzenia należy sobie życzyć, by jak najszybciej powstało nowe polskie życie, gdyż jedynie postępowa, pełna zapału do działania i odnosząca sukcesy Polska będzie stanowiła trwałą, wyraźną granicę między sobą a Rosją."


Georg Cleinow, szef prasowy Naczelnego Dowództwa niemieckiej armii wschodniej opracował w tym samym czasie mapę pożądanej przez niemieckich generałów Polski - jej zachodnia granica pokrywała się z granicą Królestwa Kongresowego z niewielką jej "korygacją" na korzyść Niemiec, jednak wschodnie granice opierały się na Dźwinie i Berezynie. Podobnie przychylne stanowisko wobec sprawy polskiej zajął gubernator okupowanej Warszawy gen. Beseler (któremu część twardogłowych nacjonalistów niemieckich nie mogła wybaczyć polonofilstwa). Beseler prędko znalazł wśród Polaków sojusznika dla niemieckich aspiracji geopolitycznych - był nim cytowany tu wielokrotnie Władysław Studnicki. Był jednak jeden zasadniczy problem - za germanofilem Studnickim stał jedynie niewielki Klub Państwowców Polskich, złożony w większości z byłych endeków zrażonych prorosyjską linią polityczną wytyczoną przez Dmowskiego. Nie była to w żadnym razie siła przeważająca, pozostawała w głębokiej defensywie wobec głównych nurtów - piłsudczyków, socjalistów, endeków, ludowców etc.

W tych środowiskach, pomimo tylu różnic między nimi, w kwestii niemieckiej dominował wspólny klimat "Roty" i wietrzenia wszędzie podstępnego prusackiego spisku, przeciw któremu należy przeciwstawić... bierność i głuchotę na niemieckie wezwania do masowego werbunku do nowej polskiej armii. Armii wyszkolonej i dozbrojonej przez potężne Niemcy, a nie przez sypiącą się, skorodowaną Austrię, która już w 1915 roku udowodniła swoją niemożność w konfrontacji z Rosją. Armii, która po załamaniu się Niemiec wskutek druzgocącej porażki na zachodzie, uległaby całkowitemu wyemancypowaniu spod niemieckich skrzydeł i stałaby się suwerenną, polską siłą zbrojną. Nawet Józef Piłsudski, który do tej pory rozumiał Studnickiego, zarzucił mu germanofilstwo i pozostał przy "armii na pół gwizdka" w postaci POW. Było to klasyczne "za, a nawet przeciw" wypowiedziane przez stronę polską. Studnicki pozostał niemal kompletnie odosobniony, a po uzyskaniu przez Polskę niepodległości, był stopniowo marginalizowany na rzecz "znacznie mądrzejszych" konkurentów - orędowników strategicznego sojuszu z Francją przeciw Niemcom. Owi poważni stratedzy do samego końca kampanii wrześniowej czekali na francuską kontrofensywę, gdy Studnicki kilka miesięcy wcześniej krzyczał i wybuchał nerwowym płaczem podczas procesu nad jego książką "Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej". Za głoszenie germanofilskich herezji, że Niemcy z Sowietami zniszczą Polskę, a ukochana Francja nie kiwnie palcem, groziła mu Bereza Kartuska, od której uratował go jedynie podeszły wiek i być może wstawiennictwo któregoś z generałów.

Tym samym zmierzam ku końcowi części pierwszej. Z góry przepraszam czytelnika za ten rozwlekły wątek historyczny, ale naprawdę, nie da się inaczej uderzyć w rozgłaszane wszędzie banialuki o "odwiecznym nastawaniu Niemiec na Polskę", oparte na kompletnym nieuctwie. Ktoś mógłby mi zarzucić, że przedstawiłem ów mikroskopijny przekrój dziejów w sposób skrajnie jednostronny, oparty na tezach wyłącznie jednego autora, znanego z radykalnie proniemieckich poglądów. Zgadza się. Ale jest to forma uzasadniona, jako że drugą, złą stronę owych stosunków odmienia się przez wszystkie przypadki od co najmniej 100 lat, jest ona znana każdemu dziecku, przez 40 lat komunizmu była stałym elementem propagandy reżimowej, a dla prawicy wszelkiej maści do teraz stanowi niepodważalną ewangelię. Czy którykolwiek z autorów-niemcożerców przejął się analizami Studnickiego? Czy bierze je pod uwagę płodząc kolejne brednie o tysiącletnim zagrożeniu germańskim? Nie. Stąd nie czuję obowiązku tworzenia sztucznego "balansu". Jednak podejrzewam, że po moim artykule bredzenie na modłę skrajnie germanofobiczną stanie się dla tych ludzi ciut trudniejsze. A ja na każdego Hitlera zawsze odpowiem im Beselerem, na każdy polakożerczy film pokroju "Heimkehra" odpowiem Uwerturą Polonią Wagnera, opiewającą powstańców listopadowych. I już dogmat o "odwiecznym wrogu" runął. Bo w polityce środkowoeuropejskiej nie ma i nigdy nie było czegoś takiego jak "odwieczny wróg". Nasi najgorsi wrogowie - Tatarzy, Turcy Osmańscy, bolszewicy, zaoceaniczni plutokraci - zawsze przybywali z innych części świata, po tym jak je połknęli, zostawiając Europę na najbardziej smakowity deser. Rodzi to wielką wspólnotę interesów i uczuć, której tylko ślepcy i głupcy nie chcą dostrzec.

Ciąg dalszy nastąpi

Daniel Kitaszewski