Państwo islamskie i francuskie Mirage

 „Terroryzm nie jest kartą, którą możecie rozgrywać, a następnie schować do kieszeni. Tak jak skorpion, może was użądlić w każdej chwili” Baszszar Al-Asad

 

Gdy dwa miesiące temu, w kontekście narastającej fali uchodźców szturmujących Europę, mówiliśmy: „kto sieje wiatr, niech zbiera burzę”, nikt nie mógł przypuszczać, że burza nadejdzie tak szybko. Zamachowcy po prawdopodobnym przedostaniu się do Europy wraz z „uchodźcami” zdecydowali się zaatakować natychmiast. Pomimo zgiełku medialnego i generalnego chaosu informacyjnego, warto jednak uzmysłowić sobie fakt, że zamachy w Paryżu to w istocie nie jest burza atakująca chrześcijańską Europę, to nie jest konflikt o podłożu kulturowym. „Cywilizacja chrześcijańska”, lub jak kto woli „europejska Europa” przetrwała na Zachodzie jedynie pod postacią symbolicznych reliktów, których atakowanie mogłoby być jedynie siermiężną metaforą. Nie, to uderzenie ma zupełnie inny charakter. To burza atakująca z okrzykiem „za Syrię!”, miotająca na oślep pociski w liberalne, integralnie laickie państwo, sprzymierzone z „Wielkim Szatanem” i destabilizujące pozornie odległe kraje. Francja nie została zaatakowana dlatego, że Państwo Islamskie najbardziej na świecie pragnie pochłonięcia katolickich dusz, ale dlatego, że Republika Francuska zrobiła przy boku Stanów Zjednoczonych naprawdę wiele, by jej własna, laicko-republikańska dusza została „wyeksportowana” przy pomocy bomb w różne odległe miejsca. To oczywiście oficjalna wersja, mało przekonywująca legenda. A jak to było - pisząc w telegraficznym skrócie - naprawdę? Pod płaszczykiem misji stabilizacyjnych, operacji antyterrorystycznych, heroicznego obalania krwawych dyktatorów w imię demokracji i praw człowieka, Paryż pragnął realizacji własnych, prozaicznych interesów geopolitycznych i ekonomicznych. Uczta na trupie Syrii i Libii wymknęła się jednak spod kontroli. Pozostawiono po sobie trupy przywódców politycznych, klanowych, trupy struktur państwowych, generalnie dużo różnych trupów, w tym trupy zupełnie przypadkowych osób. Kilkutonowy pocisk rakietowy może być bardziej „szalony” i „losowy” niż kałasznikow wymierzony w kawiarnię, prawda? O wywołanych upadkiem struktur państwowych klęskach humanitarnych, zabijających setki tysięcy „przypadkowych przechodniów” nie wspominając. Przygotowany został naprawdę dobry, wilgotny i żyzny grunt. Zasiano wiatr, a burza nadeszła.

Niedyskretny kicz epoki

Piątkową noc 13 listopada 2015 roku Europa zapamięta na długo. W ciągu najbliższych tygodni obok wszędobylskiej „walki z terroryzmem”, która zagości na ustach polityków, każdego z nas czeka również osobista walka. Bój znacznie bardziej prozaiczny, bo z własnymi nerwami, nękanymi przez „plastikowe” akty solidarności, takie jak łańcuszki w mediach społecznościowych, czy „profilówki” w barwach Republiki Francuskiej, które w rankingu popularności kabotyńskich zabawek Zuckerberga być może wyprzedzą nawet barwy LGBT. Te wszystkie „zagrożenia” płynące z popkulturyzacji współczucia i przeniesienia relacji społecznych oraz osobistych uczuć do wirtualnej przestrzeni przepływów, to jednak nic w porównaniu do większego zamachu na samodzielne myślenie, z którym będziemy musieli się zmierzyć – „eksperckich” analiz w radiu, TV, Internecie, albo co gorsza na bezbronnym papierze, zaczynających się od stwierdzenia, że oto jesteśmy właśnie świadkami wojny cywilizacji.

Kiedy ktoś rozpoczyna swoją analizę, tudzież inną „ekspercką wypowiedź” od podobnej huntingtonowskiej mantry, możecie być niemalże pewni, że nie ma zielonego pojęcia, o czym mówi. Jedni będą starali się przekonywać, że we Francji zostały zaatakowane „chrześcijańskie fundamenty Europy” – nawet mieliby rację, gdyby jako czas i miejsce ataku wskazali rewolucyjną państwowość francuską i okrzepłe na niej laickie republiki. Wiemy jednak, że tego nie powiedzą. Będą też tacy, dla których punktem wyjścia do obrony „cywilizacji europejskiej” będzie perspektywa demokratyczno-liberalna. Ci ostatni w sensie ontologicznym trafniej rozpoznają to, czego chcą bronić – Zachód faktycznie jest demokratyczno-liberalny, laicki, indywidualistyczny w duchu „Pussy Riot” i kapitalistyczny jak sam Goldman Sachs, czy Bank Światowy. W obydwu przypadkach usłyszymy często tą samą diagnozę i receptę na problemy Europy: więcej operacji antyterrorystycznych, więcej „stanowczej gry”, więcej dronów i środków bezpieczeństwa przeciwko wszystkim „ekstremistom”, a może nawet głównie przeciwko tym rodzimym. W końcu walka z apokaliptycznym Państwem Islamskim i terroryzmem może uzasadnić każdą zbrodnię i rewizję. Tymczasem żaden sensowny program samoobrony Europy nie powstanie, dopóki „wróg” nie zostanie poprawnie rozpoznany.

Państwo Islamskie – rewolucja czy apokalipsa?

Czy Państwo Islamskie jest faktycznie bezprecedensowym, demonicznym tworem w historii ludzkości? Pewnie nie raz usłyszymy jeszcze, że tak – jest to zresztą cel propagandystów z Ar-Rakki, którzy ciężko nad tym pracują, montując swoje filmy w jakości HD. Gdy jesteś sfrustrowany i gotowy do buntu przeciwko społeczeństwu, czyż nie chciałbyś dołączyć właśnie do tych, którzy powszechnie uznawani są za jego najgorszy, najczarniejszy sen? Zachód połknął ten haczyk, przedstawiając Państwo Islamskie niczym apokaliptyczną grupę śmierci, której cele są mroczne i niepojęte niczym samo Piekło. Amerykański sekretarz stanu, John Kerry, strasząc Państwem Islamskim odwołał się nawet do dwóch największych lęków światłego człowieka Zachodu, opisując Daesh jako współczesny faszyzm inspirowany ideologią wywodzącą się z mroków średniowiecza. Aura samoistnej grozy ma nas powstrzymać przed zadaniem prostego pytania: dobra, a skąd oni się wzięli?

Odpowiedź jest, jak można się domyślić, niewygodna dla zachodnioeuropejskich i amerykańskich elit. Państwo Islamskie powstało na gruzach rzuconego na kolana Iraku jako organizacja skupiająca w swoich szeregach radykalnych sunnitów odwołujących się do ruchu religijnego zwanego salafizmem (arab. salafiyya, od salaf – przodkowie), pragnącego odrodzenia islamu w duchu jego pierwotnych źródeł. Popularność wśród części irackich sunnitów Państwo Islamskie, zwane w latach 2006-2013 Islamskim Państwem w Iraku, a w latach 2013-2014 Islamskim Państwem w Iraku i Lewancie, zyskało jednak głównie za sprawą gruntu politycznego. W uproszczeniu, sunnici stanowiący ok. 25% ludności Iraku przestali odczuwać jakąkolwiek więź z rządem w Bagdadzie, jeszcze niedawno całkowicie zależnym od najeźdźcy i okupanta, który go tam zainstalował na gruzach poprzedniego porządku. Co więcej, „nowy” Irak zamieszkany w ok. 70% przez szyitów zaczął powolnie ciążyć ku dawnemu rywalowi i wrogowi, Iranowi. Nikt nie chce być upokorzoną mniejszością we własnym kraju, a warto nadmienić, że na Bliskim Wschodzie tożsamość i identyfikacja silniej oddziałuje na poziomie religijnym, aniżeli narodowym – Arabowie okazali się w gruncie rzeczy odporni na europejskie formy tożsamości, zaś wyrazem ich stosunku do postkolonialnych granic, jest przewracanie słupów granicznych przez Państwo Islamskie. Obszar zamieszkania sunnitów w Iraku niemalże idealnie pokrywa się z terenem kontrolowanym przez Daesz, z czego można wnieść, że nawet jeśli większość ludności aktywnie nie wspiera tam Państwa Islamskiego, to przynajmniej udziela mu poparcia, bądź utożsamia się z jego celami, lub ich częścią. Tym samym twór ze stolicą w mieście Ar-Rakka trudno dłużej określać jako niepaństwowego aktora stosunków międzynarodowych, czy pisząc wprost, organizację terrorystyczną. Państwo Islamskie spełnia wszystkie wymogi stawiane przez niemieckiego teoretyka i znawcę prawa państwowego, Georga Jellinka (1851-1911), by uznać je za faktyczne państwo: posiada aktywną strukturę władzy, terytorium, na którym władza ta jest sprawowana, a także ludność, która podlega władzy i jej kontroli. Co więcej, Państwo Islamskie rozpoczęło również emisję własnej waluty: złotego dinara. W sensie „polityki monetarnej” i zależności względem ośrodków trzecich, jest to obecnie prawdopodobnie najbardziej suwerenne państwo świata.

            Istnieje oczywiście bardzo poważny aspekt tejże „państwowości”, który odróżnia ją od wszystkich innych: jest to państwowość rewolucyjna. Państwowość niepogodzona nie tylko ze swoim otoczeniem geopolitycznym, ale również z całym światem. Podobnie jak rewolucyjna państwowość francuska po 1789 roku, bolszewicy w Rosji, czy rewolucja irańska. We wczesnym etapie swojej ewolucji państwowość rewolucyjna jest niezdolna do zawierania pokoju; pochłania ją walka o przetrwanie, ukierunkowana jest na możliwie szeroki „eksport rewolucji”. Właśnie teraz ważą się jej losy, to walka na wyniszczenie, wyczerpanie i zastraszenie. Jeśli sternicy Państwa Islamskiego „przelicytują”, pozostaną po nich ruiny, trupy, kaleki i filmy w HD. Jeśli przeczekają i przetrwają, Państwo Islamskie osiągnie „dojrzałość” i zdradzi część wielkich ideałów, prawdopodobnie zrezygnuje z „eksportu rewolucji” i skupi się na „budowaniu Państwa Islamskiego w jednym kraju”.

Tak zidentyfikowany wróg pozwala nam na kluczową obserwację – Państwo Islamskie nie jest irracjonalnym, metafizycznym tworem z czeluści piekielnych, ale pewnym powtarzalnym w historii ludzkości procesem, który tym razem przytrafił się w XXI wieku, w erze zaawansowanej globalizacji. Skoro w przybliżeniu już ustaliliśmy, że jest to twór z tego świata, który nie toczy „wojny cywilizacji” dla samej idei tej wojny, czas na kolejny wniosek: zamachy w Paryżu nie są zamachami popełnionymi z „czystej nienawiści” pozbawionej racjonalnych postaw, ale są odpowiedzią. Akcja wywołuje reakcję. Nie tłumaczy to okrucieństw dokonanych przez Państwo Islamskie, w żaden sposób nie usprawiedliwia to jego zbrodni, ale jest to obiektywny opis rzeczywistości, stanu rzeczy. Gigantyczny półksiężyc od Mali, poprzez Libię, aż po Syrię, Irak i Afganistan, to od lat wielki poligon Zachodu. W obrębie tego półksiężyca, który sięga oczywiście jeszcze dalej i głębiej, wojna stała się zjawiskiem endemicznym. Kilkadziesiąt godzin przed zamachami w Paryżu do ataków bombowych Państwa Islamskiego doszło w szyickich dzielnicach Bejrutu południowego, zginęło ponad 40 osób. Większość mediów nie zająknęła się na ten temat, bo człowiek Zachodu przywykł do tego, że krew na terenie tego „gigantycznego półksiężyca” jest wyjątkowo „tania”, upuszczana często i gęsto, również przez Zachód. Endemiczna wojna jest tam, gdzie chronicznie brakuje sprawnych struktur państwowych, ponieważ spotkała je jakaś zła przygoda – np. amerykańskie (i francuskie) bomby, lub proxy war, jak wspieranie antyrządowych rebeliantów. We Francji nikt nie spodziewał się zamachów na tę skalę w sercu, wydawać by się mogło, sprawnego państwa europejskiego. Co więcej, przebieg wydarzeń był wbrew pozorom dość chaotyczny, co jeszcze bardziej na chwilę upodobniło ulice Paryża do stref endemicznej wojny. To w oczywisty sposób budzi przerażenie Europejczyków, odbiera im poczucie bezpieczeństwa.

Po pierwsze: Polska

Technicznie rzecz biorąc, dużą rolę w „przygotowaniu” zamachów odegrała kanclerz Angela Merkel i stado „szalenie pozytywnych” kabotynów spod znaku akcji Refugees Welcome. Imigranci ekonomiczni, zwani popularnie uchodźcami, stali się elementem wojny hybrydowej wymierzonej przeciwko Francji, a być może również wobec innych państw w przyszłości. O możliwości rozwoju takiego scenariusza wspominał już w październiku, co może wywołać zaskoczenie, przewodniczący Rady Europejskiej, Donald Tusk. Trudno powiedzieć, czy miał na myśli właśnie taki rozwój wypadków – należy raczej powątpiewać, czy odważyłby się „podskoczyć” Żelaznej Angeli – ale co do ogólnego sensu tych słów, miał rację. Należy spodziewać się dalszej eskalacji napięć etnicznych i religijnych w Europie Zachodniej. Faktem jest, że przestrzeń, którą niektórzy geopolitycy określają mianem „kontrolowanego chaosu”, zaczyna się przenosić do Europy. Permanentna „chaotyzacja” Bliskiego Wschodu wkrótce może stać się narzędziem służącym do destabilizacji obszarów, które posiadają polityczny, ekonomiczny i geopolityczny potencjał do tego, by zostać istotnym rywalem imperium amerykańskiego – w tym wypadku państw Unii Europejskiej i Rosji. Nawiasem pisząc, gdy w katastrofie rosyjskiego samolotu, do którego zniszczenia przyznało się Państwo Islamskie zginęło dwukrotnie tyle osób, co w zamachach Paryżu, symptomy solidarności były znacznie bardziej umiarkowane, co dowodzi skutecznemu, „zimnowojennemu” podzieleniu tychże potencjalnych rywali.

Naszym najważniejszym punktem odniesienia powinna być Polska. Jeśli w niedalekiej przyszłości konflikty w Europie Zachodniej będą narastać, to najważniejsze, co może zrobić państwo polskie, to podjęcie strategicznej decyzji: nie umierajmy za Paryż. Nie jesteśmy Zachodowi nic winni, musimy przestrzegać i bronić się przed jego ideą podzielenia się z nami problemami, które sam stworzył. Zamknięcie granic to we Francji decyzja spóźniona co najmniej o kilkadziesiąt lat – nie zdawano sobie sprawy, że „multikulti” to także określone ryzyko, a w określonych warunkach zagrożenie dla bezpieczeństwa wewnętrznego. Wszelkie ostrzeżenia traktowano tam jako rasizm i oszołomstwo. Podejrzewam, że nawet ostatnie, paryskie wydarzenia nie przebudzą z marzeń sennych znacznej części społeczeństw Zachodu, czy tym bardziej „oficerów politycznej poprawności”. W Polsce jesteśmy w „komfortowej” sytuacji o tyle, że jedyna imigracja jaka nam zagraża(ła), to ta wymuszona przez Berlin – wbrew Polakom i samym imigrantom, traktującym „zesłanie” do Polski jako karę i niesprawiedliwość. Jeśli nie chcemy podzielić losów Europy Zachodniej, której przyszłość nie maluje się obecnie w pozytywnych barwach, musimy prowadzić suwerenną politykę imigracyjną. Zarówno wobec imigrantów z krajów muzułmańskich, jak i wobec największej obecnie grupy „uchodźców zarobkowych”, która niszczy polski rynek pracy – Ukraińców. By nie powtórzył się w Polsce nieudany eksperyment multikulturalizmu, wykorzystywany obecnie przeciwko państwom, które wprowadziły go w życie, musimy szanować strukturę etniczną Polski i dla naszego własnego bezpieczeństwa zachować ją w możliwie nienaruszonym staniem.

Drugim najważniejszym krokiem, by uniknąć losu Europy Zachodniej, to natychmiastowe opuszczenie NATO, lub przynajmniej zastrzeżenie, że wojsko polskie nie może być używane w operacjach Sojuszu poza granicami Polski – w domyśle, na obszarze nakreślonego wyżej „gigantycznego półksiężyca”, którego destabilizacja jest główną przyczyną przeniesienia przemocy na ulice Europy. Nie łudźmy się, że lata polityki prowadzenia awanturniczych operacji zbrojnych u boku USA, czy zainstalowanie baz CIA gdzie torturowano więźniów, nie wpłynęły na postrzeganie Polski przez islamistyczne grupy zbrojne – na razie nie jesteśmy po prostu uznawani za cel warty zachodu i Zachodu; ponadto terroryści nie dysponują „bazą” swoich pobratymców na naszym terytorium, jak we Francji (16% jej mieszkańców uznało, że ma pozytywny stosunek do Państwa Islamskiego), ale ta sytuacja może się kiedyś zmienić. W naszym interesie nie leży zabezpieczanie neokolonialnych interesów USA i narażanie się na akcje odwetowe islamistów, ale rozbudowa własnej obrony terytorialnej i sytemu ścisłych, regionalnych sojuszy upodmiatawiających Polskę. Nie siejmy wiatru przy boku Stanów Zjednoczonych, nie zbierajmy burzy.

Kolejnym krokiem powinien być powrót do źródeł naszej tożsamości, jej wartości duchowych i narodowej dumy. Zrządzeniem dziejów „wartości europejskie”, rozumiane jako te, które stanowiły kiedyś o cywilizacyjnych fundamentach Europy, nie są w Polsce jeszcze zupełnie martwe, czy sprowadzone do roli „nieszkodliwych” reliktów, jak we Francji, czy w innych państwach Zachodu. Jeśli przyszłość Europy Zachodniej jest przesądzona, jako niezbyt szczęśliwego obszaru konfliktów religijnych i etnicznych, to w przypadku Europy Środkowej wcale tak być nie musi. Struktury demograficzne państw naszego regionu świadczą raczej o tym, że w przypadku destabilizacji Europy Zachodniej na wielką skalę, Europa Środkowa będzie jednym z ostatnim bastionów stabilności, co w oczywisty sposób mogłoby wzmocnić polską pozycję geopolityczną. Zróbmy wszystko, by nie zmarnować danej nam przez historię szansy.

 

   Bartosz Bekier