„Alternatywne społeczeństwo”

Ostatnie miesiące przyniosły wysyp rozmaitych inicjatyw, które mienią się „antysystemowymi”. Poza motywem przewodnim, czyli deklaratywną chęcią zrobienia, podnoszonej do rangi mitu, zmiany, nie łączy ich właściwie nic. Jedni walczą o zmianę ordynacji wyborczej, która jak za dotknięciem magicznej różdżki, odmieni los Polski i Polaków. Inni od wielu lat walczą o „wolny rynek”, który również ma rozwiązać wszystkie problemy. Jeszcze inni walczą o Wielką Polskę, czyli bliżej niezidentyfikowany ideał państwa i narodu w jednym, który również ma zmienić III RP w kraj mlekiem i miodem płynący. W mediach wszyscy robią nieustanny szum, zapowiadając rychłą rewolucję lub kontrrewolucję, albo przynajmniej „jakościową zmianę” w polskiej polityce. To dzieje się w „głównym ścieku”. A co dzieje się pośród naszych rodaków? Nasz przeciętny rodak zapewne wie, że coś tam się dzieje, w końcu zmienił się prezydent na „tego z PiS-u”. Czasem może nawet powie do siebie i żony, siedząc w swoim ukochanym fotelu, przed swoim ukochanym telewizorem, że „wreszcie ktoś goni tych złodziei” i w poczuciu spełnionego obywatelskiego obowiązku troski o Ojczyznę, przełącza na pierwszy lepszy kanał sportowy. Tacy jesteśmy w swoim ogóle. Mali, egoistyczni, myślący wyłącznie o swoich sprawach, wiecznie niezadowoleni, skłonni do kłótni o małostki, leniwi, krótko mówiąc – godni co najwyżej pogardy. Nie interesują nas sprawy publiczne, nie interesują nas sprawy lokalne, nie interesuje nas, czy sąsiadka „spod piątki" jeszcze żyje. Jakoś tak się stało, że Polacy bardzo chętnie zostawili wspomnieniom czasy swojej wielkości, za to szybko i chętnie, poddali się marazmowi i konsumpcjonizmowi. Lud tubylczy zamieszkujący obszar geograficzny między Odrą a Bugiem przestał mieć prawo, żeby nazywać się narodem i z niezasłużoną dumą przypisywać sobie miano „spadkobierców husarii”, jak to chętnie wielu czyni. Już dawno temu przestaliśmy być obiektem zazdrości czy wzorem dla jakiegokolwiek narodu Europy czy świata. Dawno też zapomnieliśmy, jak to jest myśleć w kategoriach prawdziwej Wielkości. Przede wszystkim moralnej i politycznej. Dzisiaj jesteśmy karłami, karłami Europy, które tańczą chocholi taniec wokół płonącego stosu swoich dawnych osiągnięć. Ten szaleńczy taniec to stan umysłowy większości naszych rodaków, dla których „tu i teraz” stało się życiowym mottem, ważniejszym niż myślenie o jutrze.



Dlaczego więc, my – polscy nacjonaliści, wchodząc na naszą drogę, decydujemy się toczyć beznadziejną walkę ze swoimi rodakami i z towarzyszącym nam stale zwątpieniem? Niejeden z przyglądających się naszemu środowisku obserwatorów, zadaje sobie pytanie – po co oni poświęcają się dla tych karłów? Przecież to bez sensu. To jest jak walka z wiatrakami. Szkoda życia, które można spędzić w o wiele przyjemniejszy sposób niż organizując setki spotkań, akcji, pisząc teksty, które przeczytają te same osoby co zwykle. Finalnie i tak poza najwierniejszymi, nikt nie zauważy naszej pracy, naszych drobnych osiągnięć. Zasadnym wydaje się zastanowić, czy w ogóle warto poświęcać swój czas i swoje pieniądze na walkę o przebudzenie Polaków? Czy nie jest to naiwność i beznadziejny idealizm – wiara w drzemiący w naszych rodakach potencjał i chęć bycia wielkim narodem? Pewnie jest. Nasza praca z perspektywy demoliberalnych standardów, gdzie wszystko musi się „opłacać”, być drogą realizacji prywatnych ambicji i interesów, jest syzyfową pracą, całkowicie pozbawioną sensu. Tak patrzy na to przeciętny Polak. Czy ma rację? Czy rzeczywiście jesteśmy naiwniakami, zapatrzonymi w przeszłość i szukającymi innej, lepszej przyszłości, niż promowana „nieuchronność demokracji liberalnej”, której nikt poza nami nie chce?
Nie! Nie jesteśmy. To oni są w błędzie i masowym amoku. To oni są naiwni i marnotrawią swój czas. Nie są w stanie zrozumieć, że życie nie jest do przeżycia, tylko po to, żeby wydało coś twórczego, coś, co dołoży choćby małą cegiełkę do sztafety nieustannego rozwoju. Nikt nie wspomina tych, co przeżyli swoje życie pokornie jak stado baranów. Tacy ludzie nie zasługują na pamięć. Są niczym więcej jak zmarnowanym potencjałem, nawozem w historii dziejów. Naszą rolą jest wyłuskiwać ten potencjał i gromadzić go wokół wspólnych projektów, wspólnej szkoły myślenia o sprawach polskich oraz wskazywać drogę tym, którzy rokują na przyszłość. Tędy winniśmy razem pójść, a nie mamić siebie i innych, że z karłami zbudujemy Nowy Ład. Z ludźmi zaczadzonymi współczesnością nie można zbudować nic trwałego. Zresztą byłoby z naszej strony wielką niegodziwością stawiać sobie za cel przejęcie kontroli nad sprawami publicznymi, bez wcześniejszego obudzenia naszych rodaków, bo przecież nie robimy tego dla samej chęci wpływania na proces decyzyjny w państwie. Wręcz przeciwnie – nam nie powinno zależeć na realizacji jednostkowych ambicji, tylko na upowszechnieniu wspólnej ambicji, jaką jest bycie częścią wielkiego narodu. Tylko wspólny wysiłek serc i umysłów, myślących różnie, ale w jednym kierunku pozwoli nam dokonać przełomu w mentalności i zmienić karły w naród.


Istotne jest, żeby już dzisiaj zdać sobie sprawę z tego, że nie będzie Wielkiej Polski po następnych wyborach i po kolejnych też. Nie będzie jej dotąd, dokąd lud tubylczy będzie tylko ludem tubylczym, a nie obywatelskim narodem. Można mieć najwspanialsze programy polityczne (lub skupiać zapał wokół kilku haseł, jak to robią niektórzy) i dobrą wolę, ale na fundamencie z mułu, nie stworzy się Wielkiej Polski. Dziś potrzeba przede wszystkim mierzyć siły na zamiary, a nie bujać w obłokach sejmowych ław. Jest nas garstka, ale ta garstka nadal może robić rzeczy wielkie. Już dziś możemy skierować swój zapał na tworzenie dziesiątek stowarzyszeń, centrów kultury, inicjatyw społecznych, skierowanych do lokalnej społeczności (choć błędem i wypaczeniem byłoby ograniczyć się wyłącznie do spraw lokalnych!), nauczyć się pisać skuteczne wnioski o finansowanie naszych projektów, wspierać wykluczonych przez system kapitalistyczny, być w pierwszym szeregu w sytuacji klęski wywołanej przez żywioły natury, przejmować koła i kluby studenckie, budować braterskie więzi w swoich organizacjach czy grupach, tworzyć siatkę inicjatyw związanych ze sobą nie tyle organizacyjnie, co jedną wolą – wolą zbudowania nowego społeczeństwa, opartego o autentyczne wartości, a nie demoliberalne bezeceństwa. I tak, aż do momentu, w którym to „niewidzialne imperium” będzie realnie kształtować polskie umysły.
W pierwszej kolejności potrzeba nam stworzyć alternatywne struktury społeczeństwa, nowe drogi partycypacji obywatelskiej, ośrodki nacjonalistycznej myśli, a nie marnować siły i czas na „walkę” z systemem… na prawach systemu. Stańmy się liderami swoich lokalnych społeczności. Ludzi nie przekonają występy w telewizji, tylko praca, której efekty mogą zobaczyć i dotknąć na swoich osiedlach, podwórkach, w swoich miastach, podczas spaceru z dziećmi. Najlepszą reklamą naszej działalności jest zaskarbienie sobie zaufania naszych sąsiadów, ludzi, z którymi spotykamy się na zakupach, czy w drodze do pracy. Musimy być wizytówką narodowego radykalizmu. Choć oczywistym jest, że nie wszyscy staną się aktywistami nacjonalistycznymi, ale realne już jest, żeby stali się nieświadomymi nacjonalistami, bez nazywania swoich poglądów, jednocześnie wspierając działanie tych, którzy biorą na siebie ciężar pracy pod własnym nazwiskiem. Ktoś powie – kolejne bujanie w obłokach; to bez sensu; przecież nie mamy tylu rąk do pracy i pieniędzy. Owszem, to wyłącznie mało konkretna wizja przeorientowania naszej działalności – ponad szyldami, ponad dawnymi podziałami – ale to i tak więcej niż wieczna walka z urojonymi wrogami, programowa pustynia i powszechne obecnie, marnowanie potencjału. Oczywistym jest, i nie ma co się oszukiwać, że nigdy nie będzie tak, iż przekonamy wszystkich i za kilkanaście lat 100% naszych rodaków to będą narodowo-radykalni aktywiści. Jednak walczyć musimy o każdą duszę, bo byłoby niewybaczalnym błędem zgubić perełkę, nowego Mosdrofa, Reutta czy Piaseckiego, tylko dlatego, że nie chce nam się być misjonarzami NR. Nie chodzi jednak o osiągnięcia jakiegoś z góry założonego pułapu działaczy. To byłoby równie zgubne i sztuczne, jak dotychczasowe „robienie masy” przez największe organizacje nacjonalistyczne. Istotne jest, czy masę potrafimy przekuć w jakość i zaproponować coś nowego. Bez tego będziemy tylko patriotycznymi towarzystwami, pozbawionymi przyszłości. Finalnie, wielkich zmian dokonują zgrane, przepełnione idealizmem grupy, a nie masy, które zawsze idą za tym, co aktualnie atrakcyjne (przedwczoraj za Marszem Niepodległości, wczoraj za wolnorynkizmem, a dzisiaj z JOW-ami…).

 

Budowa alternatywnego społeczeństwa, obok tego oficjalnego, to ledwo początek drogi, ale początek, bez którego nie można zrobić kolejnych kroków. Jeśli dzisiaj nie stać nas na myślenie w kategoriach małych projektów, będących częścią większej wizji, to znaczy, że jesteśmy niczym więcej jak epigonami naszych wielkich poprzedników. Odpowiadamy nie tylko przed sobą, ale przed dziedzictwem wielkiego obozu politycznego, który swego czasu, panował niepodzielnie nad umysłami sporej części polskiego społeczeństwa. Co więcej, mamy też obowiązek w stosunku do tych, którzy pójdą naszym śladem za lat kilka, kilkanaście i kilkadziesiąt. Chyba nie chcemy, żeby kolejne pokolenia nacjonalistów myślały o nas, tak jak my myślimy o liderach i strukturach, które zmarnowały potencjał i zapał takich samych jak my dzisiaj, młodych ludzi z początków lat 90. i LPR-u? Nie ma na co czekać. Reorientację i wspólną pracę należy rozpocząć teraz, nie bacząc na polityczną bieżączkę, brak „spektakularnych sukcesów”, jakimi dla niektórych są występy w mediach. Rewolucja świadomości zacznie się, nie w studio TVN-u, tylko w głowie każdego z nas. Nie zapominajmy o tym – nigdy.


Aleksander Krejckant