Już od ponad dekady w moim rodzinnym mieście realizowany jest budżet obywatelski. Dzięki niemu o części miejskich pieniędzy i tym na co zostaną one zagospodarowane mogą decydować sami mieszkańcy miasta. Każdy może zgłosić własny pomysł – od remontu chodnika, przez zakup sprzętu sportowego do osiedlowej podstawówki, po stworzenie nowego skweru.
W teorii brzmi to świetnie, w teorii...bowiem nie wszystkie wygrane projekty zostały zrealizowane, ale nie o tym w tym artykule chciałem się z wami podzielić. Przeglądając tegoroczny budżet obywatelski, można odnieść wrażenie, że połowa miasta postanowiła zamienić się w ogród botaniczny. Projekty typu „zielona ulica Mosdorfa”, „kolorowe nasadzenia przy Piaseckiego”, „kwitnące skwery” wyrastają jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Na papierze wygląda to świetnie – zieleń, kwiaty, troska o przyrodę i estetykę. Brzmi dobrze, pachnie wiosną, a urzędnicy chętnie się pod tym podpisują. Problem w tym, że rok później po tych wszystkich „zielonych” inicjatywach zostają jedynie bujne kępy trawy, a czasem kompletnie sucha ziemia i wspomnienie o pięknych wizualizacjach. Ktoś, kto choć raz przeszedł się po takich miejscach rok lub dwa po realizacji, myślę, że wie, o czym mowa. Nasadzenia zarosły chwastami, rośliny powysychały, a nikt nie wie, kto miałby to podlewać i pielęgnować. Często o tym, że kiedykolwiek krajobraz wyglądał w tym miejscu inaczej informują jedynie tylko tabliczki: Projekt zrealizowany w ramach budżetu obywatelskiego. Brzmi dumnie, wygląda delikatnie mówiąc słabo.
Budżet obywatelski finansuje najczęściej samą realizację, ale już nie utrzymanie. W praktyce oznacza to, że za publiczne pieniądze stawia się coś, co ma sens tylko wtedy, gdy ktoś o to regularnie dba. Dla osób posiadających wyobraźnię jest to dość logiczne. Ale po zrealizowaniu projektu odpowiedzialność znika – nikt nie jest formalnie zobowiązany, by podlewać, przycinać czy pielęgnować posadzone rośliny. Efekt? Po sezonie nie ma już czego podziwiać, kwietne łąki wzdłuż ulicy takiej czy siak to jedynie zeszłoroczne wspomnienie, a oczom ukazuje się dobrze zapamiętany i utrwalony przez lata pas zieleni.
Oczywiście nie chodzi o to, żeby zieleń znikała z przestrzeni miejskiej. Ja absolutnie nie jestem przeciwny zieleni i nasadzeniom w mieście, wręcz przeciwnie ze smutkiem patrzę jak kolejne zielone enklawy zamieniają się w betonowe przestrzenie. Chodzi o to, żeby pieniądze wydawać z głową. Estetyka jest ważna, ale nie może być jedynym celem. Bo miasto to nie wystawa kwiatów, mieszkańcy nie chcą jedynie nacieszyć oczy kwiatami. To miejsce, w którym ludzie chcą i mają żyć wygodnie i bezpiecznie. I jeśli już wydajemy publiczne pieniądze, to powinniśmy inwestować w rzeczy trwałe, a przede wszystkim potrzebne.
Z każdym rokiem widzę jednak coś odwrotnego. Coraz więcej „zielonych” projektów – coraz mniej sensownych. Przejeżdżam wzrokiem przez listę projektów , a gdy dojeżdżam na koniec listy to orientuje się że nie ma za bardzo na co zagłosować. Na pięć ponad osiedlowych projektów, na które można zagłosować w oczy wpadł jeden, na liście projektów osiedlowych sytuacja podobna. Zamiast realnych działań poprawiających warunki życia, mamy kolejne nasadzenia wzdłuż ulicy tej czy innej... Nie byłoby w tym nic złego, gdyby za tym szła odpowiedzialność. Ale nie idzie. Z każdym kolejnym sezonem te projekty zwyczajnie giną, a większość ludzi ma to w...w poważaniu, bo zapomnieli już że te kwieciste pasy z tamtego roku były za miejskie pieniądze, które my - sami mieszkańcy mogliśmy przeznaczyć na coś innego, coś pożytecznego. W natłoku spraw życia codziennego ludzie jednak nie mają czasu, aby zaprzątać sobie tym głowy.
Niektórzy próbują tłumaczyć to „edukacją ekologiczną” albo „kształtowaniem wrażliwości”. Tylko że miasto to nie sala plastyki. Edukacja nie może kosztować kilkudziesięciu tysięcy złotych i kończyć się po jednym lecie. To nie jest ekologia, to jest sezonowy PR.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa z projektami, które mają realny, długotrwały sens – doposażeniem jednostek OSP, remontami chodników, odnową infrastruktury miejskiej. Takie inwestycje nie błyszczą na wizualizacjach, ale zostają z mieszkańcami na lata. To rzeczy, które działają, gdy naprawdę coś się dzieje – nie wtedy, gdy trzeba zrobić ładne zdjęcie na Facebooka. Takie projekty oczywiście również widnieją na liście z roku na rok, bo często po prostu nie wygrywają. Doposażenie wozu ochotniczej straży pożarnej na przedmieściach miasta przegrywa głosowanie z postawieniem „hotelu dla zapylaczy” lub piątym etapem postawienia szóstej karuzeli na tym samym placu zabaw.
Nie sposób nie wspomnieć też o absurdzie na tzw. „hotele dla zapylaczy”, o których wspomniałem wyżej. Drewniane domki dla owadów stawiane obok rabat stały się symbolem pseudoekologicznej mody. Zapylacze naprawdę nie potrzebują pomocy w postaci sklepowych drewnianych domków za kilka tysięcy złotych. Owady sobie świetnie dawały radę przed stawieniem dla nich hoteli... Potrzebują naturalnych przestrzeni – a te znikają, gdy wszystko wkoło zalewamy betonem...
Budżet obywatelski miał być narzędziem realnej zmiany, sposobem, by mieszkańcy mogli sami decydować o tym, co naprawdę ważne. I jasne, trzeba to uczciwie powiedzieć: to nie urzędnicy wymyślają te projekty. To sami mieszkańcy je zgłaszają. Budżet obywatelski w założeniu miał być przecież narzędziem oddolnej demokracji lokalnej – sposobem na to, by ludzie decydowali, czego naprawdę potrzebuje ich okolica. I to wciąż jest jego największa wartość. Ale z roku na rok coraz bardziej widać, że wielu autorów projektów traktuje to narzędzie jak okazję do zrealizowania swoich małych ambicji i pokazania się. Być może ma to pomóc w planowaniu przyszłej kariery na radnego osiedla, upiększenia skrawka przestrzeni z nadzieją, że może tym razem będzie inaczej albo po prostu „wydania kasy, bo i tak ją przyznali”.
Nie chodzi o to, by niszczyć entuzjazm. Chodzi o to, by nadać mu sens. Bo jeśli co roku będziemy finansować to samo – efemeryczne nasadzenia i dekoracje, które znikają po jednym sezonie – to nic się nie zmieni. Kwiaty zwiędną, trawa się wypali, a problemy miasta zostaną.
Budżet obywatelski to ogromny potencjał, tylko trzeba go przestać marnować zarówno w głosowaniu jak i składaniu projektów. Miasto nie potrzebuje więcej kolorowych rabat. Potrzebuje trwałych, sensownych inwestycji i ludzi, którzy rozumieją, że prawdziwa zmiana nie kwitnie przez trzy miesiące, tylko trwa latami.
