Łucja Dzidek - Religia postmodernizmu

Współczesnemu człowiekowi wydaje się, że wyzwolił się od religii i dogmatu. Dyskusje o tym, ile jest osób boskich i czy Maryja została niepokalanie poczęta, jeśli gdziekolwiek jeszcze się przetaczają, to przez niszowe fora internetowe, nie rzutując w żaden wymierny sposób na ani na życie ich uczestników ani osób postronnych. Te zagadnienia właściwie nikogo dzisiaj już nie obchodzą. Niewierzący nie będzie dowodził ich fałszywości, bo intuicyjnie rozumie, czym są tezy niepoddające się krytycznej analizie i dlaczego dyskusja z takimi tezami nie ma sensu. Wydawałoby się, że myślenie oparte na dogmacie zostało w opinii publicznej całkowicie zdyskredytowane. Szczycimy się naszą tolerancją religijną, z odrazą patrząc na dawne dzieje; nie rozumiejąc, jak ludzie kiedyś mogli być tak głupi, by zabijać się za inne poglądy na temat pochodzenia Ducha Świętego czy nieomylności papieża.

 

Nikt dziś nie będzie wykłócał się o to, czy chleb staje się prawdziwym ciałem. Współczesny człowiek potrafi oddzielić kwestię wiary od tego, co może być dowiedzione; to, o czym warto dyskutować od tego, o czym nie ma sensu, a w każdym razie lubi tak o sobie myśleć. Rozumie też, jak mu się zdaje, dlaczego miejsce wydziałów teologicznych nie jest na państwowych uczelniach. Jednak ten sam człowiek będzie z zapalczywością dyskutował o kobietach uwięzionych w męskich ciałach, choć „dyskutował” to za dużo powiedziane – będzie głosił prawdy objawione, nie dopuszczając żadnej dyskusji, jak to przez wieki z tezami teologicznymi bywało; najwyraźniej nie uświadamiając sobie, że jego twierdzenia należą do dokładnie tej samej kategorii twierdzeń, co wszystkie dogmaty wiary, które, jako żyjący w XXI wieku, odrzuca nawet nie jako fałszywe, lecz jako niewarte jego najmniejszej uwagi.

 

Jeśli za ciało uznamy mięśnie, skórę i tkankę tłuszczową, konsekrowana hostia nie będzie ciałem – jest to teza, którą da się sprawdzić, więc nie będę się nad nią rozwodzić. Aby móc twierdzić, że hostia po konsekracji staje się prawdziwym ciałem, potrzebujemy definicji ciała, której hostia po konsekracji będzie odpowiadać. Musimy więc zredefiniować pojęcie ciała tak, aby z pierwotnej definicji nie zostało nic. Analogicznie: jeśli za płeć uznamy pewną właściwość fizycznego organizmu, to aby twierdzić cokolwiek o płci odczuwanej, psychicznej itp. musimy zredefiniować pojęcie płci w taki sposób, aby z pojęcia pierwotnego nie zostało nic. Zmieniamy zakres znaczeniowy pojęcia, domagając się następnie, by pojęcie zostało zaakceptowane w jego nowym znaczeniu przy jednoczesnym udawaniu, że żadna zmiana zakresu znaczeniowego nie zaszła.

 

Twierdzeń współczesnego człowieka łudząco podobnych do religijnych dogmatów można podać więcej. Przyjmijmy, że jest jeden Bóg w trzech osobach. Nie ma trzech osobnych bogów, ale jeden. Każda ze wspomnianych osób nim jest, jednocześnie żadna z nich nie jest tożsama z inną. Czy możemy powiedzieć cokolwiek na temat prawdziwości tego zbioru stwierdzeń? Nie, bo nie mamy żadnych innych danych na temat pojęcia Boga, a więc żadnego punktu odniesienia. Weźmy teraz stwierdzenie: jest jeden człowiek o wielu tożsamościach płciowych (tzw. niebinarny). Tak jak w przypadku pojęcia Boga, nie mamy żadnych punktów odniesienia, na których moglibyśmy oprzeć zakres znaczeniowy pojęcia tożsamości płciowej, używanego w tym kontekście, a więc posługujemy się po prostu pustym konstruktem pojęciowym – ciągiem znaków, za którym nie stoi żadna dostępna nam poznawczo treść.

 

Człowiek nie wyzbył się więc myślenia charakterystycznego dla teologii, jedynie wymienił sobie Boga. Swoich tez nie broni wcale mniej zażarcie niż religijny fanatyk, domagając się zwalczania wszelkiej nieprawomyślności. Jego nowa religia ma nie tylko swoich pogan, ale nawet heretyków – TERF (ang. trans-exclusionary radical feminist) to współczesny odpowiednik przedstawiciela tej samej wiary, z którym wszystko rozjeżdża o jedną lub kilka punktowych kwestii, urastających do rangi nie dającego się przezwyciężyć rozłamu. Niczym człowiek średniowiecza, traktujący wykładnię wiary jak wiedzę równie pewną co doświadczenie zmysłowe, a kapłanów tej wiary – jak uczonych, tak człowiek współczesny wyznaje jako pełnoprawną naukę, stojącą na równi z naukami przyrodniczymi, nijak niesprawdzalne teorie, których wylęgarnią są wydziały „nauk” społecznych, a które w swych założeniach antropologicznych nie ustępują religijnemu fundamentalizmowi.

 

Główną cechą, odróżniającą judeochrześcijaństwo od religii naszych indoeuropejskich przodków jest antropocentryzm, rozumiany jako przekonanie o wyjątkowej pozycji człowieka we wszechświecie; postawienie człowieka poza i ponad resztą przyrody. To dlatego odkrycia Kopernika i Darwina zatrzęsły naszym globem w posadach – podważyły ludzką wyjątkowość, ugodziły w kruche ego człowieka budującego swoje poczucie własnej wartości na byciu stworzonym „na obraz i podobieństwo” samego Boga. Dzisiaj człowiek buduje swoją tożsamość na czymś innym, toteż inne dziedziny wiedzy postrzega jako zagrożenie dla siebie. Współczesna poprawność polityczna, nie dopuszczająca nawet wygłoszenia w przestrzeni publicznej hipotezy na temat istotnych różnic międzyrasowych, nie mówiąc już o ich badaniu; a nawet całkiem poważnie usiłująca kwestionować zasadność istnienia takiego pojęcia jak rasa nie różni się w żaden sposób od myślenia na wskroś dogmatycznego, stawiającego to, jak chcemy, by było, przed tym, jak jest.

 

Swoje rozważania zakończę cytatem Barbary Ehrenreich i Janet McIntosh: „Wyróżnienie spośród naszych najbliższych zwierzęcych kuzynów ludzi jako jedynego gatunku, który miałby być wyłączony spod praw biologii, równa się stwierdzeniu, że faktycznie istnieje coś takiego jak natura ludzka definiowana przez naszą unikalną i cudowną wolność od biologii. Rezultatem jest perspektywa ideologiczna zatrważająco bliska kreacjonizmowi."

 

 

 

 Łucja Dzidek