Krzysztof Kołodziejski -  Dom

We have a need for the useless.

 

Sir Roger Scruton

 

 

 

Wychowałem się na osiedlu z połowy lat osiemdziesiątych. Kilkadziesiąt bloków z wielkiej płyty skomunikowanych ze sobą i nielicznymi wówczas punktami usługowymi przy pomocy chodników z takich samych płyt. Betonowe płyty posłużyły jako materiał konstrukcyjny przedszkola, do którego chodziłem, boiska, na którym zdzierałem kolana, i dużego parkingu, na którym uczyłem się jazdy na rowerze. Jedynym urozmaiceniem w najbliższej okolicy był mały sklep z blachy falistej pomalowanej na niebiesko i zaniedbana zieleń z wydeptanymi trawnikami. Nieraz zastanawiałem się jaki udział miała fizyczna antyludzkość tego środowiska w generowaniu ogromu problemów społecznych nękających jego mieszkańców. Mój skandynawski znajomy, który dorastał na podobnym osiedlu w Szwecji, określił taką architekturę mieszkaniową mianem psychological warfare (ang. wojny psychologicznej). Ktoś niechętny modernistom mógłby w istocie stwierdzić, że ich skompromitowane z dzisiejszej perspektywy założenia, szczególnie te sformułowane w tzw. Karcie Ateńskiej, były aktem wypowiedzenia wojny człowiekowi, który miał zamieszkiwać osiedla będące mniej lub bardziej zdeformowanym ucieleśnieniem tych założeń. Modernistyczne budownictwo miało być narzędziem tej wojny a jej celem ukształtowanie nowego typu człowieka, wyzwolonego od instynktownego przywiązania do tradycyjnych form. Skutki tych zmian wymykają się jednoznacznej ocenie z uwagi na fakt, że, w moim odczuciu, dotyczą one nie tyle sfery materialnej, co duchowej. Istnieją wprawdzie statystyki bezrobocia, przestępczości, samobójstw, dla konkretnych obszarów miejskich, ale nie można definitywnie określić związku przyczynowo-skutkowego między fizycznym otoczeniem a skalą problemów socjalnych. Te wiążą się bowiem w pierwszym rzędzie z innymi czynnikami takimi jak koniunktura gospodarcza, dostępność opieki medycznej, bezpieczeństwo, skład etniczny mieszkańców osiedla itd.

 

 Długofalowym efektem oddziaływania takiej zuniformizowanej, seryjnej brzydoty była sterylizacja człowieka z wrażliwości na piękno i upośledzenie jego naturalnego zmysłu estetycznego. To, co miało wyzwolić ludzi od mieszczańskiego zamiłowania do przedmiotów i „próżnej” dekoracyjności, a na wsi od „przaśnej” i „wstecznej” ornamentyki spowodowało rozwinięcie się czegoś w rodzaju estetycznej apatii. Bynajmniej nie próbuję sugerować, że przeciętny polski chłop, zanim trafił do miasta, lub zanim jego wieś została zurbanizowana, wykazywał zainteresowanie sztuką. Ofiarą krucjaty modernistów, urbanistów, i polityków padła przede wszystkim estetyczna intuicja, a nie świadomy gust. Wspomniany chłop mógł nie doceniać niczego w architekturze gotyku poza samą skalą, ale jednocześnie sam potrafił zbudować dom o doskonałych proporcjach, z naturalnych, lokalnie dostępnych materiałów, udekorowany tradycyjnymi dla regionu detalami. Dom niejako zrośnięty z otoczeniem, w którym powstał, będący nie brutalną ingerencją w to otoczenie, a jego rozwinięciem o prosty element cywilizacji. Patrząc na niezurbanizowaną wieś z wieżami kościołów i małymi przysiółkami w kępach drzew można odnieść wrażenie, że istnieją tam od zawsze. Tego samego nie można powiedzieć o betonowym osiedlu piętrzącym się wśród tego, co jeszcze niedawno było terenem rolniczym, będącym groteskową i przeskalowaną zapowiedzią miasta. Zresztą w przypadku polskich miast ta ponura zapowiedź zwykle nie kryje w sobie obietnicy czegoś lepszego. Większość z nich to po prostu zlepek takich osiedli obrastających niewielkie, stare, śródmiejskie dzielnice posiadające jeszcze niektóre cechy właściwego miasta.

 

W kręgach tożsamościowych coraz większą uwagę zyskuje temat mieszkalnictwa, szczególnie w kontekście patodeweloperki, co cieszy, bo jest to zjawisko zatruwające przestrzeń w wyjątkowo inwazyjny sposób. Ponadto skupia w sobie szereg innych patologii takich jak spekulacja i wyzysk, złe warunki mieszkaniowe, kulejące planowanie, brak dostępności mieszkań adekwatnych do potrzeb. W moim tekście kieruję uwagę na estetykę przestrzeni, która jest niedocenianym aspektem mieszkalnictwa. Chciałbym, żeby tych kilka myśli w nim zawartych skłoniło czytelników do krótkiej refleksji nad tym jak mieszkamy, co z kolei w pewnej mierze przekłada się na to jak żyjemy.

 

Efekty wspomnianego wcześniej wyjałowienia estetycznego są bardzo namacalne zarówno na współczesnej, zurbanizowanej wsi, jak i w mieście. Polska prowincja to modułowe, ażurowe płoty z betonu, różowe i fioletowe elewacje, drewniane chaty z plastikowymi oknami stojące w towarzystwie parterowych bungalowów w amerykańskim stylu i PRL-owskich kostek z pustaka, bilbordy wzdłuż dróg i na posesjach, blacho-dachówka, szachulcowe ściany poniemieckich budynków przykryte styropianem, brak jakiegokolwiek wspólnego wątku w miejscach, które zamieszkują przecież niewielkie społeczności. Nie lepiej jest w mieście, o czym bardzo celnie i dowcipne pisze np. Filip Springer. Czasem jadąc przez Polskę muszę walczyć z uczuciem niechęci do własnych rodaków za to jak obchodzą się z przestrzenią w której żyją, i którą tworzą. Ta brzydota jest niekiedy tak karykaturalna i przerysowana, że przywodzi na myśl prace młodych, zblazowanych absolwentów ASP, którzy braki warsztatowe i koncepcyjne próbują maskować ironią. Problem w tym, że o ile ich wytwory to efemerydy powstające na fali chwilowej mody, które można po prostu zignorować, i o których historia sztuki szybko zapomni to, to co nas otacza, jest niestety na serio i zostanie z nami na dłużej. Jaka myśl może przyświecać właścicielowi posesji, wjazdu do której strzegą nieudolnie wyrzeźbione, gipsowe lwy pomalowane na złoto? Na własne oczy widziałem podobnych bram ponad tuzin. To, że mieszkaniec dużego i zamożnego domu daje w ten sposób wyraz swojemu gustowi i słusznie zakłada, że nie stanie się obiektem kpin sąsiadów, dużo mówi o tym gdzie się znaleźliśmy jako naród jeśli chodzi o wrażliwość. Pamiętam, że kiedy wracałem przez Albanię i Serbię z kolonii na południu Europy duże wrażenie zrobił na mnie krajobraz bałkańskiej prowincji, noszący jeszcze wyraźne ślady ostatniej wojny. W domu rzuciłem myśl, że te kraje muszą chyba stać na wyższym poziomie niż Polska, bo wszystkie domy mają białe ściany i ceramiczną, rudą dachówkę. Mój naiwny, młody umysł skojarzył tę spójność z porządkiem i dobrobytem, a więc czymś co znałem z Zachodu. Sam fakt wykrystalizowania się jakiegoś określonego stylu architektonicznego wiązałem z wyższym poziomem cywilizacyjnym. Po latach zrozumiałem, czym tak rozbawiłem rodziców, i że mieszkańcom tamtego regionu nie było wtedy czego zazdrościć. Na Bałkany wróciłem jeszcze wiele razy i zawsze zastanawiało mnie jak to jest, że narody o zdawałoby się mniejszej kulturze organizacyjnej i gorącym temperamencie potrafią wykazać powściągliwość i rozsądek, kiedy przychodzi do doboru koloru elewacji, pokrycia dachu, i ogrodzenia własnego domu.

 

Osoby z prawicowych kręgów, które podkreślają wagę kultury, sztuki i estetyki spotykają się z zarzutami o zajmowanie się tematami zastępczymi. Ta krytyka jest jednak bezpodstawna i szkodliwa. Po pierwsze, koncentracja na kulturze nie determinuje bagatelizowania tematów społecznych, czy ignorancji w obszarze ekonomii i prawa. Po drugie, jak udowodniła lewica, szczególnie w drugiej połowie dwudziestego wieku, kluczem do ukształtowania społeczeństwa jest właśnie kultura. To za światopoglądem formowanym w znacznej mierze przez kulturę idą decyzje polityczne, a nie odwrotnie. To zmiany kulturowe i obyczajowe wymuszają na aktorach gospodarczych określone działania i decyzje. Jestem zdania, że punktem wyjścia do myślenia o szerszych zmianach jest nasze najbliższe otoczenie. W brzydkiej i anonimowej przestrzeni może powstać żadna albo brzydka kultura. Miejsca, w których żyjemy powinny być przyczółkami wyjątkowości i harmonii na pobojowisku, które pozostawiły po sobie odpowiednio komunizm i kapitalizm. W dobie skomercjalizowania i skomodyfikowania przestrzeni życiowej należy zadbać o to, by ta należąca do nas była odbiciem naszych przekonań, i nie mam tu na myśli dekorowania ścian symbolami politycznymi czy subkulturowymi. Globalistyczne elity chcą, żebyśmy mieszkali w bezdusznych, najlepiej wynajętych, mieszkankach w anonimowych apartamentowcach, na ogrodzonych osiedlach, w wiecznie rozrastających się miastach. To składnik neofeudalnej receptury na uformowanie bezwolnej, zobojętniałej na wszystko masy jednostek, które swoje duchowe i materialne potrzeby zaspokajać będą konsumowaniem  kolejnych odcinków seriali i kupowaniem korporacyjnych dóbr. Przewrotnym symbolem nijakości wnętrz, w których żyje przeciętny Polak jest obecny w wielu domach napis “Home” wycięty z pleksi. Banalny, masowo produkowany przedmiot udający coś, co ma przydawać wnętrzu osobistego charakteru. Nas inspiruje Europa z jej unikalnością, bogatą historią, architekturą i sztuką. Możliwości zaaranżowania prywatnej przestrzeni w taki sposób, żeby nas cieszyła, inspirowała i motywowała do działania jest wiele. Jak więc sprawić by zyskała określony charakter?

 

Na pewno dobrze jest otaczać się przedmiotami, które coś dla nas znaczą, takimi jak pamiątki rodzinne. Nacjonalizm to między innymi łączność z pokoleniami, które przygotowywały nam grunt. Warto zainteresować się historią własnej rodziny i jej materialnym świadectwem. W moim domu były to na przykład zdjęcia dziadka z lat trzydziestych ze szkoły podchorążych. Najważniejszym przedmiotem była jednak kronika, w której dziadek udokumentował dzieje rodziny od 1870roku. Do tego szereg obiektów, które rodzina posiadała, takich jak gitara marki Otwin, którą dziadek odkupił od chłopaków, którzy chwilę wcześniej zdobyli ją na niemieckim muzykancie jadącym grać żołnierzom na froncie wschodnim; międzywojenne wydania polskich książek; średniowieczne ostrogi o rzadkiej i ciekawej formie; dziewiętnastowieczny, francuski rapier, który od chwili wykucia mógł przeleżeć w zbrojowni, ale równie dobrze przebijać przeciwników jego właściciela podczas pojedynków. To wszystko rozbudzało moją wyobraźnię i budowało świadomość tego, że historia mojej rodziny jest częścią, nieważne jak mało spektakularną, większej, narodowej i europejskiej historii.

 

Dzisiaj dzięki dobrze rozwiniętej logistyce i dostępowi do sieci mamy możliwość wejścia w posiadanie produktów kultury, które powstały w czasach świetności naszego kontynentu. Dlaczego nie potraktować ich jako symbolicznego nawiązania do tego, co stanowi dla nas ważny punkt odniesienia? Może to być klasycystyczna rzeźba w stylu Arno Breckera, ekspresjonistyczny drzeworyt z lat dwudziestych, secesyjna grafika, czy realistyczna akwarela. Każdy z tych przedmiotów ma własną historię, był zapisem i niemym świadkiem innej czasoprzestrzennej rzeczywistości. Nawet jeśli w momencie pozyskania takiego obiektu trudno o nim myśleć jako o pamiątce rodzinnej, to stanie się on nią z czasem, szczególnie kiedy odziedziczą go po nas nasze dzieci. Chciałbym zachęcić do zainteresowania sztuką i przedmiotami dekoracyjnymi i niepostrzegania ich w kategoriach snobistycznej fanaberii. Dobrą sztukę można nabyć za równowartość rocznego abonamentu popularnej platformy streamingowej czy kwartalnego kontyngentu papierosów. Zresztą również drobne przedmioty użytkowe takie jak polska ceramika czy tkanina z cepelii mogą ożywić wnętrze niewielkim kosztem. Wnętrze bogate w książki i przedmioty dekoracyjne ma tę dodatkową zaletę, że jest w stanie odciągnąć uwagę od ekranów telefonów i tabletów, po które współczesny człowiek instynktownie sięga w każdej wolnej chwili. Polskie koncepcje urządzania mieszkań przeszły długą drogę od dobrze zaprojektowanego, aczkolwiek zgrzebnie wyprodukowanego wzornictwa PRL, przez plastik i tandetę lat dziewięćdziesiątych, aż po to, co dzisiaj wielu rozumie jako „skandynawski minimalizm”. Nie ma on jednak za wiele wspólnego z właściwym skandynawskim minimalizmem. Bladoszare wnętrza z ekranem telewizora w centralnym miejscu, przypominające wizualizacje przykładowych „apartamentów” z kolejnych inwestycji deweloperów, to nie świadoma oszczędność form, tylko raczej pustka. Warto zadbać o to, by jej miejsce w naszej osobistej przestrzeni zastąpiła piękna forma.

 

 

 

Krzysztof Kołodziejski