Krzysztof Kołodziejski - Anarcho-tyrania 2.0

Rankiem 22 września 1993 roku Amerykanin B.W. Sanders prowadził samochód w mieście Releigh w Karolinie Północnej. W pewnym momencie został zatrzymany przez policjanta, który wypisał mu mandat w wysokości 25 dolarów za niezapięty pas bezpieczeństwa. Jak się okazało była to nowa w talii kar prawa stanowego. Nie byłoby w tym jednak nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że policjantowi wręczającemu mandat towarzyszyło blisko siedemdziesięciu innych na czele z gubernatorem Karoliny Północnej, Jamesem B. Huntem. Funkcjonariuszom asystowały zaś zastępy fotoreporterów z lokalnej prasy i ekipy telewizyjne mające uwiecznić tryumf prawa nad bezprawiem. Tak zaczyna swój artykuł, opublikowany w 1994 roku, zatytułowany „Anarcho-Tyranny USA”, Samuel T. Francis, jeden z czołowych intelektualistów amerykańskiej prawicy w tamtym czasie. Autor posłużył się tym i kilkoma innymi przykładami do zilustrowania tytułowego zjawiska, które zdefiniował jako „heglowską syntezę dialektycznych przeciwstawieństw, anarchii i tyranii”. W myśl tej teorii amerykańskie państwo miało nękać zwykłych obywateli stosując kary nieproporcjonalnie surowe do popełnianych czynów a jednocześnie okazywać bezsilność tam, gdzie stanowcze egzekwowanie prawa jest niezbędne do zapewnienia obywatelom bezpieczeństwa. I tak, nigdy wcześniej nie notowany W.B Sanders został publicznie upokorzony i napiętnowany za niezapięty pas gdy w tym samym czasie nowe prawo stanowe nakazujące ograniczenie liczby więźniów w celach spowodowało pojawienie się na ulicach całej rzeszy prawdziwych kryminalistów, którym zaczęto naprędce wydawać zwolnienia warunkowe, co z kolei przełożyło się na gwałtowny wzrost przestępczości. Jeśli Stany Zjednoczone pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych nosiły znamiona anarcho-tyranii, to dzisiaj można bez przesady stwierdzić, że USA są anarcho-tyranią. Podobnie zresztą jak kilka innych państw Zachodu. W niniejszym tekście chciałbym naświetlić jak bardzo diagnoza Francisa sprzed ponad ćwierćwiecza zyskała na aktualności i wielowymiarowości, i co to oznacza dla europejskich nacjonalizmów.

 

 

 

Stany Zjednoczone mają długą historię rozruchów na tle rasowym. Szczególnie gwałtowne były te w 1965 i 1992 roku w Los Angeles. Jednak to, co wydarzyło się ubiegłego roku na amerykańskich i europejskich ulicach, i w przestrzeni medialnej zwiastuje, że jesteśmy świadkami wkraczania państw Zachodu na nowy, mroczny etap. W swojej wizji anarcho-tyranii Francis nakreślił dynamikę polegającą na przeciwstawieniu nadużyć opresyjnego aparatu państwowego i bezbronności zwykłych obywateli. Obecnie bliższy rzeczywistości jest model, w którym establishment w postaci administracji państwowej, mediów, i koncernów buduje koalicję wespół z rozmaitymi mniejszościami przeciwko białej większości. Skala niemoderowanego przez władze bestialstwa, którego celem stali się biali zarówno na poziomie fizycznym jak i symbolicznym, jest bezprecedensowa. Państwo dysponujące najpotężniejszą armią świata, skutecznymi tajnymi służbami, gwardią narodową, oraz licznym i dobrze wyposażonym aparatem policyjnym bezczynnie przyglądało się jak wygenerowana przez media fala oburzenia wzbiera i zalewa amerykańskie miasta materializując się w postaci plądrowania, zamieszek, aktów wandalizmu, i napadów. Policja w Minneapolis bez stawiania oporu opuściła oblężony komisariat, w którym pracował policjant oskarżony o spowodowanie śmierci Georga Floyda, po czym podpalony budynek doszczętnie spłonął. Podobnie jak wiele innych budowli, w tę i kolejne noce, spalonych przez, jak się wyrazili reporterzy CNN i MSNBC, którzy relacjonowali te wydarzenia stojąc na tle buchających płomieni, „głównie pokojowych demonstrantów”. W Seattle i Portland aktywiści Black Lives Matter i Antify zajęli całe kwartały miast i ogłosili je strefami autonomicznymi. Przez jakiś czas można było obserwować jak uzbrojeni bojówkarze kontrolują przepływ ludzi w tych strefach a odklejeni od rzeczywistości hipisi daremnie próbują wskrzesić ducha komun późnych lat sześćdziesiątych uprawiając na miejskich skwerach wątłe sadzonki z supermarketu. Niezliczone pomniki, również te upamiętniające postaci, które w żaden sposób nie naraziły się czarnym, zostały zdewastowane i zrzucone z cokołów. Sugeruje to, że nienawiść skanalizowana w zamieszkach nie robi rozróżnienia na złych i dobrych białych. Jako wróg i ciemiężca postrzegana jest cała grupa etniczna z jej historią, kulturą, i religią. Uczestnicy protestów mają na koncie podpalenia kościołów, zniszczenie wielu lokalnych biznesów, morderstwa i pobicia przypadkowych osób. Świadkiem podobnych, aczkolwiek nieco łagodniejszych zajść były również europejskie miasta. Najgoręcej było w Wielkiej Brytanii, gdzie w głównej mierze ucierpiała sfera symboliczna po tym jak policja przestała w jakikolwiek sposób reagować na zrzucanie pomników z cokołów i inne akty wandalizmu.

 

 

 

Z bezczynnością i bezradnością służb porządkowych w obliczu protestów BLM, i innych rasowych i lewicowych, zamieszek wyraźnie kontrastuje charakter ich działań podczas niedawnych demonstracji przeciwko obostrzeniom epidemicznym, czy zeszłorocznych protestów „żółtych kamizelek” we Francji. Z dnia na dzień okazało się, że policja potrafi działać w sposób sprawny i zdecydowany, doskonale funkcjonują logistyka i komunikacja. Policjanci nie przebierają w środkach używając armatek wodnych, gazu łzawiącego, gumowych kul, i brutalnie obchodzą się z protestującymi w bezpośredniej konfrontacji bez względu na ich wiek i płeć. Inaczej wygląda również rozpracowywanie nacjonalistów na co dzień. Tutaj policja wykazuje się niezwykłą czujnością i determinacją skutecznie tropiąc autora wlepki, organizatorów wykładu dla kilkunastu osób, czy uczestników turnieju sportów walki. Kiedy Europą po raz kolejny wstrząsa atak terrorystyczny zwykle okazuje się, że służby wprawdzie miały terrorystę na oku, ale akurat w czasie poprzedzającym atak nie były na tyle czujne, żeby mu zapobiec. Brytyjska policja przez kilkadziesiąt lat nie potrafiła wykryć i ująć członków siatek muzułmańskich pedofilów, którzy przez lata zgwałcili tysiące brytyjskich dziewczynek. Kiedy trzeba było zebrać materiał dowodowy w sprawie Stephena Lawrenca, czarnoskórego nastolatka zamordowanego z rzekomo rasistowskich pobudek, szkocka policja użyła tak wyrafinowanych metod jak podsłuchy zainstalowane w wózkach golfowych i obserwacja podejrzanych z łodzi podwodnej. We Francji co kilka lat wybuchają zamieszki na dużą skalę wywoływane przez afrykańskich imigrantów. Tygodniami palone są samochody, biznesy i budynki użytku publicznego. Jednocześnie, ta sama Francja przy pomocy garstki żołnierzy jest w stanie przywrócić porządek w małym afrykańskim państwie, jeśli jego destabilizacja zagraża jej neokolonialnym interesom. Nie inaczej jest w Polsce. Przy okazji Marszu Niepodległości w 2011 roku do Warszawy zawitała kilkusetosobowa reprezentacja niemieckiej Antify. Zanim część grupy została spacyfikowana przez policję jej członkowie nie niepokojeni zdążyli brutalnie pobić w centrum miasta kilka przypadkowych osób, które uznali za uczestników marszu. Jednocześnie wielu polskim i zagranicznym nacjonalistom nie dany był udział w demonstracjach w ostatnich latach z powodu najść funkcjonariuszy ABW, przeszukań, aresztowań, i zatrzymań na granicy. Przykłady takiej niekonsekwencji można by mnożyć w nieskończoność.

 

 

 

Zupełnie nową jakość ostatniej odsłonie zjawiska anarcho-tyranii nadała rola mediów, które od początku udzielały protestującym wsparcia PR-owego. To właśnie dzięki umiejętnemu programowaniu z ich strony wydarzenie, które zasługiwało najwyżej na wzmiankę w rubryce kryminalnej w lokalnej prasie urosło do rangi zbrodni, która musiała sprowokować rewolucję. Kilka tygodni wcześniej media próbowały rozgrzać nastroje historią o czarnym „joggerze” zastrzelonym podczas konfrontacji z dwoma białymi mężczyznami, którym rzekomo nie spodobała się sama jego obecność w białej okolicy. Szybko jednak wypłynęły nagrania z kamer przemysłowych, na których widać jak mniemany „jogger” penetruje domy znajdujące się w budowie. Domy w okolicy, w której zaraz przed incydentem dochodziło do kradzieży materiałów i sprzętu budowlanego. Ubiór ofiary, tzn. ciężkie buty typu Timberland i jeasnowe spodnie, również nie pasował do narracji o niewinnej przebieżce w letni dzień. Nie powstrzymało to, standardowego w takich sytuacjach, wybuchu oburzenia w mediach społecznościowych. Liczni sygnalizatorzy cnoty składali hołd ofierze m.in. rejestrując za pomocą aplikacji przebiegnięcie dystansu jaki feralnego dnia miała pokonać ofiara. Jednak ujawnienie okoliczności zdarzenia i pozwolenie odbiorcom na samodzielną ocenę całej sytuacji osłabiło siłę rażenia przekazu medialnego na tyle, że na zwyczajowych pokazach wirtualnej histerii się skończyło. W przypadku śmierci Floyda media nie popełniły tego samego błędu. Mając w posiadaniu materiał, na którym widać, że zatrzymany stawia opór i dziwnie się zachowuje celowo prezentowały wyłącznie moment, w którym policjant Derek Chauvin klęczy na szyi Floyda kiedy ten rzęzi, symboliczne już, „I can’t breathe”. To wystarczyło. Może wszystko potoczyłoby się inaczej gdyby od razu ujawniono, że Floyd był zdegenerowanym handlarzem narkotyków i narkomanem, który miał na koncie terroryzowanie bronią ciężarnej kobiety, odsiadki, a tamtego dnia próbował zapłacić w sklepie fałszywym banknotem, co było bezpośrednią przyczyną pojawienia się policji na miejscu zdarzenia.  Wspólnym mianownikiem męczenników ruchu Black Lives Matter jest to, że wszyscy zginęli przez własną niefrasobliwość i przestępczą aktywność. Nie ma wśród nich choćby jednej osoby, która straciła życie przez sam kolor skóry. Jednak media wykorzystują każdą kolejną sytuację tego rodzaju do podsycania wśród mniejszości etnicznych nienawiści do białych, a w samych białych poczucia wstydu i winy. Kolor skóry ofiary podkreślany jest tylko w przypadku kiedy ofiara jest czarna a sprawca biały, nigdy odwrotnie. Tutaj media również wykazują wybiórcze i kreatywne podejście do operowania informacjami o etniczności. George Zimmerman, który zastrzelił Trayvona Martina, jak się później okazało w samoobronie, jest Latynosem, jednak na potrzeby mediów był określany jako „biały mężczyzna”. Trayvon Martin był za to przestawiany jako niewinny, czarny, nastolatek, który padł ofiarą nieufności podszytej rasizmem. Media prezentowały zdjęcia z wczesnej młodości zabitego, na których widać roześmianego, beztroskiego chłopca, jednocześnie mając dostęp do tych, które sam, dużo starszy już w tamtym czasie, Martin zamieszczał w mediach społecznościowych. Pozował na nich paląc marihuanę i stylizując się na gangstera ze srebrną szczęką. Zimmerman był przedstawiany wyłącznie przy pomocy tzw. mugshot, czyli zdjęcia robionego po aresztowaniu, na którym każdy podejrzany wygląda jak winny.

 

Brytyjskie media nie ustępowały amerykańskim w zniekształcaniu rzeczywistości. BBC News nagłówek o „Pokojowych, anty-rasistowskich protestach w Londynie, w których rannych zostało 27 policjantów” opatrzyła zdjęciem chaotycznej sceny starcia policjantów z demonstrantami, na którym widać leżącego, rannego mundurowego. Ta oczywista przewrotność medialnego przekazu ma dość upiorny charakter i głębszy sens. Może zastanawiać dlaczego media tak śmiało kontrastują w tym samym artykule czy materiale wideo zafałszowany opis rzeczywistości z autentycznymi scenami przeczącymi temu opisowi. Otóż media głównego nurtu, takie jak CNN czy BBC, wśród przeciętnego odbiorcy cieszą się na tyle dużym autorytetem, że ich narrację przyjmuje jako swoją, nawet jeśli zdrowy rozsądek może mu podpowiadać coś zupełnie przeciwnego. W ten sposób media oswajają widza z przemocą tam gdzie oczekuje się od niego akceptacji tej przemocy, a demonizują ludzi i zjawiska o znikomej lub żadnej szkodliwości społecznej, które wadzą w jakiś sposób demoliberalnemu porządkowi. Widz chłonący taki przekaz staje się zdezorientowany i stopniowo zatraca zdolność samodzielnej oceny faktów. Skala manipulacji jest tak porażająca i tak wyraźnie wymierzona tylko w jedną społeczność, że w prawdziwym państwie prawa media zostałyby pociągnięte do odpowiedzialności. Tym bardziej, że ich nadużycia mają bardzo realne przełożenie na przemoc w przestrzeni publicznej, której ofiarami padają niewinni ludzie. Ale nie w anarcho-tyranii, dla której media są obecnie jednym z gwarantów istnienia.

 

 

 

Kolejnym novum w stosunku do czasów publikacji Francisa jest rola wielkiego kapitału. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych trudno byłoby sobie wyobrazić pomoc czołowych korporacji w zgromadzeniu 100 milionów dolarów na fundusz poręczeniowy dla czarnych kryminalistów, czy dotację dla BLM od Bank of America w wysokości miliarda dolarów. Banku, który był jednym z beneficjentów pakietów ratunkowych fundowanych z pieniędzy podatników po kryzysie 2008 roku, wywołanym przez banki. Dzisiaj to po prostu zwyczajny element absurdalnej rzeczywistości. Podobnie jak opublikowana na Twitterze przez znanego producenta lodów tyrada na temat konieczności walki z białą supremacją, czy jedno z obowiązkowych szkoleń pracowniczych, w największym koncernie produkującym napoje, zatytułowane „Jak być mniej białym”. W odpowiedzi na liczne przypadki plądrowania filii jednej z sieci handlowych z Minneapolis zarząd spółki wydał oświadczenie, w którym przeprosił za niewystarczającą inkluzywność i postanowił wyróżnić produkty firm, których właścicielami są czarni. O tym, że mamy tu do czynienia z systematycznym działaniem a nie anegdotycznymi sytuacjami najlepiej świadczy sama lista sponsorów BLM, na której widnieją praktycznie wszystkie znane marki. Zdarzenie to dało korporacjom okazję do zintensyfikowania i zracjonalizowania finansowego i wizerunkowego wsparcia działań wymierzonych w białych. Rolę wielkiego kapitału należy umieścić w szerszym kontekście globalizacji, na drodze której przeszkodę stanowią właśnie ludzie o europejskich korzeniach z ich bogatymi tradycjami cywilizacyjnymi, indywidualizmem, i różnorodnością. We włączeniu się w walkę z nimi korporacje upatrują szansy na osiągnięcie podwójnej korzyści. Z jednej strony dzięki niwelowaniu naturalnych różnic między narodami i jednostkami tworzą model idealnego, zglobalizowanego konsumenta, z drugiej strony mogą zaliczyć wsparcie organizacji typu BLM na poczet swojej prospołecznej działalności, co przekłada się z kolei na korzyści wizerunkowe. Ten sojusz kapitalistów z lewicą, tzw. „woke capitalism” to materiał na osobny artykuł. Tutaj chciałbym tylko zasygnalizować znaczenie tego problemu w kontekście przedmiotu niniejszego tekstu.

 

 

 

Istotnym składnikiem anarcho-tyranii są rozmaite organizacje pozarządowe i stowarzyszenia zawodowo trudniące się walką z rasizmem, antysemityzmem, i homofobią. W Polsce najbardziej znanym przykładem jest Stowarzyszenie Nigdy Więcej, które nieraz daje się we znaki nacjonalistom swoimi donosami, nierzadko skutkującymi sprawami karnymi i wyrokami więzienia. Jednak jego działalność, jakkolwiek podła i szkodliwa, jawi się jako stosunkowo ograniczona  w porównaniu do tej, którą prowadzą jego zachodnie odpowiedniki, takie jak Southern Poverty Law Center w USA, czy Hope Not Hate w Wielkiej Brytanii. Oprócz wspomnianych donosów organizacje te dużo agresywniej ingerują w prywatne życie wszystkich tych, którzy mają pecha znaleźć się na ich celowniku za publiczne łamanie obowiązujących standardów poprawności politycznej. Ofiarą może stać się każdy, począwszy od osoby niezaangażowanej politycznie, która nieopatrznie użyje niewłaściwego sformułowania w mediach społecznościowych, przez profesora uniwersyteckiego negującego polit-poprawnościowe credo, po właściciela restauracji, który zostaje zidentyfikowany jako uczestnik prawicowej demonstracji. Życie ofiary jest niszczone systematycznie i bezwzględnie przy pomocy tzw. doxxingu. Polega to na publikowaniu jej danych personalnych, nierzadko we współpracy z dziennikarzami z lokalnych mediów, informowaniu jej pracodawców i pracodawców członków jej rodziny o tym, że osoba jest rasistą/anstysemitą/homofobem, wysłaniu donosów do banku prowadzącego jej rachunek, i do operatora płatności internetowych, jeśli dana osoba prowadzi działalność gospodarczą, itd. Skutkuje to zwykle całkowitym zniszczeniem życia ofiary zarówno na poziomie egzystencjalnym jak i duchowym przez odcięcie jej od źródła utrzymania i wyalienowanie od rodziny i bliskich. Upokorzona ofiara próbuje się czasem ratować rozpaczliwą samokrytyką i publicznym wycofywaniem się ze swojego stanowiska, co jednak nie skutkuje rehabilitacją ze strony oskarżycieli. Ci nie mają bowiem na celu ją reformować a całkowicie wyeliminować.

 

 

 

Co istotne, to nie aparat państwowy bezpośrednio poniewiera jednostkę. Państwo niejako zleca te usługi wspomnianym organizacjom jako podwykonawcom, a samo tylko pieczętuje los ofiary wydając wyrok sądowy, który nie może być inny niż skazujący w przypadku zdemonizowanej i skompromitowanej osoby, o której winie otoczenie i media orzekają jeszcze zanim zrobi to sąd. Jest to idealny układ, w którym państwo po pierwsze nie musi angażować środków, bo te pochodzą od prywatnych sponsorów, po drugie może nadal stwarzać pozory państwa prawa, w którym każdy obywatel może liczyć na poszanowanie godności i uczciwy proces. Brudną robotę wykonuje kto inny. Państwo nie próbuje choćby sugerować wspomnianym organizacjom łagodzenia ich modus operandi doskonale wiedząc, że ofiary nie mogą liczyć na współczucie ogółu, o co z kolei troszczą się media demonizując nieprawomyślne jednostki i grupy. Cały proces, donosem do organizacji, inicjują zazwyczaj zwykli ludzie będący odbiorcami tych mediów. Ludzie ci robią to w przekonaniu, że udział w piętnowaniu „złych” zapewni im akceptację i miejsce wśród tych „dobrych”. Jest to doskonały z punktu widzenia systemu mechanizm, w którym role funkcjonariuszy aparatu terroru pełnią zwykli obywatele i organizacje nie utożsamiane z państwem. Wątek wymiaru sprawiedliwości jest szczególnie niepokojący a typowym objawem anarcho-tyranii w rozwiniętym stadium jest rażąca nierówność wobec prawa. Rodowici Europejczycy czy biali Amerykanie są traktowani surowiej z uwagi na fakt, że kiedy w zdarzeniu poszkodowana jest osoba o innym kolorze skóry, automatycznie generuje to podejrzenie o motyw rasistowski, co nigdy nie działa w drugą stronę. Skala przestępstw popełnianych przez czarnych, których ofiarami padają biali jest nieporównywanie większa i chociaż materiał dowodowy często sugeruje motyw rasistowski to pozostaje on dla sądu tabu przy orzekaniu winy.

 

Tyczy się to również zdarzeń, w których dochodzi do konfrontacji nacjonalistów z działaczami lewicy. Przekonali się o tym boleśnie Josué Estébanez i Esteban Morillo. Ten pierwszy bronił się w madryckim metrze przed linczem ze strony ponad dwudziestoosobowej grupy bojówkarzy Antify używając noża, w wyniku czego jeden z napastników poniósł śmierć. Na nagraniu wideo widać wyraźnie, że Estébanez  nie prowokował zajścia a jego działanie miało charakter czysto obronny. Mimo to został skazany za morderstwo dostając maksymalny wyrok 26 lat więzienia. Przy orzekaniu winy sąd podkreślał jego przynależność do subkultury skinheadów, co w tej konkretnej sytuacji nie miało żadnego znaczenia poza tym, że ściągnął na siebie nieprowokowany atak. Sprawa Morillo jest równie kuriozalna. Podczas wyprzedaży ubrań pewnej marki, popularnej zarówno wśród członków lewicy jak i prawicy, został zaatakowany ciosem w plecy przez młodego członka Antify, Clementa Merica. Broniąc się wyprowadził cios pięścią po którym Meric uderzył głową w słupek, stracił przytomność, i zmarł. Sekwencję zdarzeń potwierdziły nagrania z kamer przemysłowych. Morillo został skazany na 11 lat więzienia. Trudno nie odnieść wrażenia, że w obu sprawach sąd orzekał wyroki nie za konkretny czyn, lecz za przynależność ideologiczną skazanych.

 

 

 

To ironia, że anarcho-tyrania, może zaistnieć tylko w ramach systemu demoliberalnego, a więc takiego, który z założenia ma gwarantować bezpieczeństwo, wolność i równość. Państwa powszechnie uznawane za autorytarne uciskają swoich obywateli, jednak element anarchii jest nieobecny. Jednocześnie głowy tych państw niejako otwarcie wchodzą w rolę tyranów i nie próbują stwarzać pozorów, że jest inaczej. Nie można tego powiedzieć o zachodnich liberalnych demokracjach, którym doskonale udaje się przybieranie pozy arbitra moralności i orędownika wolności. Utrudnia to uświadamianie mas o prawdziwym obliczu systemu, w którym żyją. Można odnieść wrażenie, że represje wymierzone w nacjonalistów nigdy nie były bardziej intensywne niż w ostatnich latach. Należy zatem postawić pytanie o to co dalej. Keith Woods, irlandzki tercerysta młodego pokolenia słusznie zauważa, że najgorszą możliwą reakcją na rzeczywistość anarcho-tyranii jest impulsywne działanie i prawicowy populizm. Jako przykład przytacza niedawny szturm na Kapitol. Akcja, która nie mogła przynieść żadnych wymiernych korzyści porwała setki amerykańskich patriotów, którzy w uniesieniu wdarli się na teren budynku. Jak się wkrótce okazało była to pułapka zastawiona przez służby, które w ten sposób dostały mnóstwo personaliów osób zaangażowanych w ruch i argumenty do walki z tzw. „krajowym terroryzmem”. Walki, której celem są obecnie wszyscy nacjonalistycznie zorientowani członkowie służb i administracji państwowej oraz zwykli ludzie, którzy mieli pecha znajdować się, choćby przypadkowo, w pobliżu Kapitolu tamtego dnia. Podobnie jak w przypadku „walki z terrorem” ogłoszonej po zamachach z 11 września Amerykanie mogą się spodziewać jeszcze bardziej intensywnej inwigilacji i większego ograniczania swobód obywatelskich.  Na fali antyimigranckich nastrojów powstały swego czasu populistyczne ruchy w Wielkiej Brytanii i Niemczech. English Defence League i PEGIDA miały być odpowiedzią na rosnący wpływ islamu i niekontrolowaną imigrację. Oba ruchy skoncentrowały się wyłącznie na problemie muzułmańskiej obecności w Europie jednocześnie ignorując jej przyczynę. O jałowości i bezrefleksyjności ich postulatów świadczy choćby fakt, że wyrażały pełne poparcie dla Izraela. Demonizowane i ośmieszane przez media, szybko zostały przechwycone przez umiarkowany element i przestały przyciągać rzesze ludzi. Tego typu inicjatywy są na rękę służbom, ponieważ pomagają zagospodarować i utrzymywać pod kontrolą najbardziej radykalne jednostki, które zamiast brać udział w dekonstrukcji opresyjnego systemu trawią energię na okazjonalnym demonstrowaniu przeciwko niemu, zaspokajając w ten sposób swoją potrzebę działania. Choćby najlepiej zorganizowana i liczna demonstracja jest mniej warta niż codzienna praca u podstaw. Demonstracje i marsze przestają zresztą pełnić funkcję pokazu siły i stają się groteskowe w sytuacji, w której codzienność co krok uświadamia nacjonalistów jak bardzo stracili grunt na rzecz lewicy na praktycznie każdym polu. Jaką wartość ma to, że kilkadziesiąt tysięcy osób gromadzi się raz w roku na ulicy czy placu skoro chwilę później ten tłum rozchodzi się na uczelnie, do miejsc pracy, i do domów, żeby tam jako osamotnione jednostki pokornie odgrywać rolę „milczącej większości”?

 

Wymierne efekty przynosi natomiast mozolne budowanie struktur ruchu tożsamościowego w oparciu o dobre wzorce, również te z zagranicy. Inspirująca jest oddolna, społeczna działalność włoskich nacjonalistów, estetyka i dobór publikacji niemieckich wydawnictw, czy pomysłowość francuskiej ulicznej propagandy, i szeroko pojęty sznyt tamtejszej sceny. W ostatnim czasie, dzięki ambitnemu i świeżemu podejściu autorów kilku inicjatyw, również w Polsce można zaobserwować dynamiczny rozwój w obszarach dotąd słabo albo w ogóle niezagospodarowanych przez nacjonalistów, takich jak kultura, ochrona środowiska, czy aktywność na uczelniach. Pora połączyć siły by wskrzesić niespokojnego, europejskiego ducha. To on popychał Europejczyków do wielkich czynów przy jednoczesnym poszanowaniu naturalnego porządku rzeczy, który ukształtował każdy obszar naszej materialnej i niematerialnej kultury. W czasach anarcho-tyranii ten porządek i nonkonformizm są nam potrzebne jak tlen.

 

Krzysztof Kołodziejski