Wydrukuj tę stronę

Grzegorz Ćwik - Odrzucić mit Stanów Zjednoczonych

Każda epoka i etap w historii zasadzają się na pewnych mitach i paradygmatach. To swoiste świadome jak i podświadome przekonanie o słuszności i prawdziwości określonych twierdzeń i prawd, które stają się podporą i podstawą zarówno „oficjalnej” linii politycznej, jak i powszechnej  świadomości. Mity takie istniały już w 2 RP, potem w okresie PRL-u, także i „nasza” 3 Rzeczpospolita opiera się na takich mitach. O niektórych z nich pisałem w poprzednim numerze „Szturmu” w artykule „Skryta mentalność liberalna”. O ile wtedy poruszyłem to zagadnienie od strony wyobrażeń społecznych i ekonomicznych, o tyle pamiętać musimy, że mity takie dotyczą szeregu innych zagadnień i płaszczyzn. Jedną z bardziej zmitologizowanych tematyk w Polsce jest kwestia geopolityki i polityki zagranicznej. Wynika ona z historii Polski w XX wieku, konsekwentniej polityki kolejnych ekip po 1989 roku oraz z jak najbardziej zamierzonej i zabójczo systematycznej propagandy praktycznie wszystkich publikatorów tak z lewej jak i prawej strony.

Jednym z najważniejszych mitów związanych z Polską po upadku komunizmu jest mit Stanów Zjednoczonych Ameryki – USA. Jest to mit popularny zarówno na lewicy i prawicy, szczególnie zaś u głównonurtowych przedstawicieli tych kierunków. Wsparcie medialne i polityczne dla USA i jego wizji skutkuje od wielu lat niesłabnącą popularnością mitu Stanów Zjednoczonych. Czy jest to groźne dla Polski i Polaków, czy tez może niesie korzyści dla naszego Narodu? Jak powinniśmy postrzegać USA jako narodowi radykałowie? Czy mit USA nie powinien zostać ostatecznie obalony i zastąpiony prawdziwą, pozbawioną fałszu prawdą na temat tego państwa?

USA czyli kłamstwo dobrze znane

Pisząc o micie USA i o tym jak w powszechnej świadomości postrzegana jest wizja tego państwa i jego rola w świecie, warto to wpierw zdefiniować. Z definicji tej dopiero wyjdziemy do analizy i „rozbrojenia” pewnych wyobrażeń.

 Tak więc mit USA składa się z następujących założeń:

- Stany są państwem posiadającym obiektywnie najlepszy ustrój polityczny, ekonomiczny i gospodarczy, który najlepiej wyraża i realizuje wartości jak wolność i swoboda

- Stany są wyrazicielem i gwarantem uniwersalnych wartości: demokracji, tolerancji, wolności, równości.

- Stany są predestynowane do pełnienia funkcji „światowego żandarma”, co daje im mandat do politycznych i militarnych akcji w walce z państwami „osi zła” oraz „terrorystami”

- Stany to naturalny sojusznik Polski i całego naszego regionu, stąd nasz „obowiązek” pozostania w możliwie najlepszych relacjach z Waszyngtonem oraz wspierania go w jego działaniach politycznych

- Stany posiadają moralne oraz światopoglądowe prawo do wskazywania tego co złe i dobre, określania które państwa można uznać za „niebezpieczne” i zagrażające „pokojowi”

- Z powyższymi wiąże się ogólne założenie, że liberalizm to najwłaściwsza doktryna światopoglądowa,  wolny rynek w rozumieniu międzynarodowego kapitalizmu jest „konieczny” dla każdego „wolnego” państwa

Tak skonstruowany mit obecny jest w naszym myśleniu o polityce i świecie od momentu przemian ustrojowych 1989 roku. Rzecz jasna nie jesteśmy tu jako państwo i region odosobnieni – okres zimnej wojny wykreował Stany Zjednoczone na „zbawcę” wolnego świata w sposób niezwykle trwały i skuteczny, przez co już w latach 40-tych i 50-tych omawiane wyobrażenia polityczne były obecne w Europie czy szeregu innych krajów.

W obecnej sytuacji doświadczamy swoistego kuriozum – oto środowiska lewicowe i liberalne jak „Gazeta Wyborcza”, „Natemat” , mające swe usta pełne frazesów o prawach człowieka bez zająknięcia biorą na sztandary przykład USA, które jest najbardziej imperialistycznym, agresywnym i terrorystycznym państwem na świecie. Wtóruje im w tym oczywiście katolicka prawica i centroprawica, która widzi z Stanach zbawcę świata, mimo że pod każdym względem kraj ten jest zaprzeczeniem wszystkiego co katolickie. Nie pierwszy, a i nie ostatni raz środowisko postsolidarnościowe wykazuje całkowitą zgodność, mimo pewnych, skądinąd niewielkich, różnic.

Przyjrzyjmy się więc może najpierw historii USA.

Stany Zjednoczone czyli historia pewnego imperializmu

Stwierdźmy na początek rzecz ważna i najistotniejszą. Stany Zjednoczone krajem imperialnym i wysoce agresywnym są od samego początku swego istnienia, a geneza tego sięga czasów jeszcze przed wojną o niepodległość z końca XVIII wieku. Możemy tu oczywiście przywołać znany doskonale przykład ludobójstwa na Indianach – rdzennej ludności Ameryki Północnej. Nie chodzi tu o samą martyrologię, ale o uwypuklenie pewnego faktu – to właśnie na skrajnie nieludzkiej polityce i działalności wyrosły i powstały Stany Zjednoczone. Nie jest to nic innego jak swoisty „mord założycielski”. Po okresie wojen napoleońskich szybko USA wprowadzają w życie tzw. „Doktrynę Monroe’a”. Samo założenie tej koncepcji było słuszne. Opierała się bowiem koncepcja ta na stwierdzeniu, że oba kontynenty amerykańskie mają być wolne od wpływów innych mocarstw, czyli w tym kontekście europejskich, nie mogą podlegać kolonizacji oraz restauracji władztwa państw europejskich. Samo założenie jest więc słuszne, nie bez powodu nawiązał do nich umysł tak wielki jak Carl Schmitt. Jednak doktryna Monroe’a była czymś więcej niźli wyrazem emancypacji ludności kontynentów amerykańskich. Była to przede wszystkim geopolityczne zamocowanie rodzących się aspiracji amerykańskiego imperializmu. Nieingerencja państw europejskich oznaczać miała w gruncie rzeczy oddanie obu Ameryk jako strefy wpływu na wyłączność Stanom. I tak też się stało – przez cały wiek XIX Stany Zjednoczone twardo powiększają polityczne, ekonomiczne i kulturowe władztwo nad tą częścią świata. W ramach tego dochodzi i do wojen z państwami europejskimi (chociażby z Hiszpanią) i do coraz częstszego narzucania siłą swojego porządku innym państwom amerykańskim. Całość zaś warunkowana była zawrotnym tempem rozwoju amerykańskiej gospodarki i potęgi ekonomicznej. Wielka Wojna lat 1914-1918 wywindowała USA do rangi już oficjalnie mocarstwa światowego. Jakkolwiek doktryna Monroe’a zakładała nieingerencję Stanów w sprawy europejskie, to jednak amerykańscy politycy widząc potencjalne ogromne korzyści, w 1917 doprowadzili do wejścia USA do wojny. Ze względu na ogromne wyczerpanie europejskich aliantów akt ten okazał się decydujący dla rozstrzygnięcia losów wojny. Zwolennicy USA zarzucą mi teraz, że polityka europejska USA po roku 1918 jest zaprzeczeniem tezy o ich imperialności i agresywności. Polityka ta bowiem sprowadzała się do separacjonizmu i braku ingerencji w sprawy europejskiej. I stwierdzenie to jest oczywiście prawdziwe, poza dwoma małymi „ale”. Po pierwsze wpływy ekonomiczne Stanów były w Europie, zwłaszcza do 1928 roku ogromne (szczególnie w Europie zachodniej). Po drugie przez całą pierwszą połowę XX wieku dla USA najważniejszym kierunkiem ekspansji dla Waszyngtonu nie była Europa, ale przede wszystkim Pacyfik i Daleki Wschód. To tam dojrzewał konflikt z Japonią i to tam skupiała się gospodarcza, polityczna i militarna ekspansja USA. Oficjalna wersja historii twierdzi, że to faszystowska, zła i podstępna Japonia zaatakowała niczego nie spodziewających się Amerykanów. Bynajmniej. Japonia została do wojny de facto zmuszona i była swoistym „rzutem na taśmę”, gdy napór amerykańskiego imperializmu był zbyt silny a wszelkie inne środki rywalizacji zawiodły. W ciągu kilku grudniowych dni 1941 roku Stany znalazły się w stanie wojny zarówno z Japonią, jak i Niemcami, tym samym stając się najważniejszym czynnikiem decydującym o ostatecznym toku wojny i wyglądzie powojennego świata. Tutaj najistotniejszymi determinantami jest skrajne wyniszczenie Europy przez wojnę, ekonomiczny i finansowy potencjał USA, przewaga technologiczna. Wojna skończyła się w kontekście USA w sposób niezwykle symboliczny. Na dwa niebronione, w dużej mierze pozbawione militarnego znaczenia miasta Amerykanie zrzucili dopiero co opracowane i przetestowane ładunki jądrowe. Tym samym był to pierwszy i póki co jedyny wypadek użycia broni atomowej w trakcie konfliktu zbrojnego. Wspomnijmy na marginesie, że czyni to Stany jedynym krajem, który użył w trakcie działań zbrojnych wszystkich trzech rodzajów broni ABC (atomowej, biologicznej oraz chemicznej). Dodajmy też – wszystkich tych rodzajów broni użyto przede wszystkim przeciwko ludności cywilnej.

Historia Stanów po 1945 roku w kontekście międzynarodowym i geopolitycznym wymaga osobnego tekstu lub nawet serii tekstów. W niniejszym artykule ograniczymy się więc tylko do ogólnych i najważniejszych stwierdzeń w tej materii. USA po zakończeniu II wojny światowej były już w stanie udźwignąć ciężar aktywnej polityki zagranicznej prowadzonej na wielu kierunkach:

- Amerykańskim, gdzie „tradycyjnie” już USA oba kontynenty amerykańskie uważały za swoją strefę wpływów.
- Europejskim, gdzie po „Długim telegramie” Kennana oraz wdrożeniu Planu Marshala USA stały się najważniejszym czynnikiem określającym polityczny, ideologiczny i gospodarczy kształt Europy Zachodniej.
- Dalekowschodnim, gdzie upadek Japonii pozwolił Waszyngtonowi na niezwykle szybką ekspansję, którą zahamowały dopiero komunistyczne Chiny oraz w pewnym stopniu powstaniu Ruchu Państw Niezaangażowanych.

Uczy się as, że po roku 1945 wyłącznie państwa komunistyczne uciekały się do agresji zbrojnej, dokonywały zbrodni, łamały prawa człowieka i postępowały w sposób powszechnie uznany za niedopuszczalny. I rzeczywiście, ZSRS, Chiny, Kambodża czy kraje bloku sowieckiego w Europie dopuszczały się takich rzeczy. Tyle tylko, że USA wtórowało im w sposób godny lepszej sprawy. Od chwili zakończenia 2 wojny światowej Stany w dziesiątkach krajów odpowiadają za wojny, finansowanie i inspirowanie przewrotów zbrojnych, zbrodnie i ludobójstwa, łamanie praw człowieka, tortury i tworzenie obozów koncentracyjnych. Co ciekawe wiedza o tych wydarzeniach nie jest „wiedza tajemną” czy „odkryciem historiografii” ostatniego roku. To powszechnie znane i bezproblemowo dostępne fakty. Interwencja w Syrii, wspieranie nieludzkiego reżimu Suharto, straszliwe zbrodnie wobec cywili w Wietnamie, agresja zbrojna wobec Serbii. A poza tym tzw. „interwencje zbrojne” na Filipinach, w Puerto Rico, Gwatemali, Libanie, Panamie, Laosie, Dominikanie, Omanie, Salwadorze, Nikaragui, na Wyspach Dziewiczych, Liberii, Somalii. Ta lista oczywiście jest niepełna, pokazuje jednak skalę imperializmu i agresywności jankeskiej polityki. Prawa człowieka? Demokracja? Zapomnijcie, zamiast tego standardem zawsze było wspieranie lokalnych kacyków, którzy za pieniądze z USA dokonywali strasznych zbrodni i ludobójstw. Wspomniany Suharto to tutaj koronny przykład. Myślicie, że USA taką politykę prowadza od roku 1945? Bynajmniej. Działania takie, jak już wspomniano, Waszyngton realizuje konsekwentnie od połowy XIX wieku, dopiero jednak od 1945 roku dotyczą one całej naszej planety – wcześniej głównie Ameryki Południowej.

Obecne poczynania USA na bliskim wschodzie chociażby, ale także w krajach subkontynentu amerykańskiego nie pozostawiają złudzeń – Stany jak były, tak nadal są największym terrorystą na świecie. Można by tutaj pisać o Iranie, Wenezueli, Kolumbii, Palestynie – tylko po co? To jak wspomniałem wiedza powszechnie znana i nie wątpię, że osoby czytające „Szturm” znają tą warstwę faktograficzną.

Już słyszę te argumenty rodzimych neokonów – „rosyjski agent”, „Putin!”, „bronisz Sowietów” etc. Skwitować to można prostym stwierdzeniem, że mówienie o zbrodniach i odrażającym wizerunku USA nie neguje innych zbrodni. Zresztą, ZSRS i Stany do 1991 roku całkiem sprawnie rywalizowały o miano bardziej bestialskiego kraju, jednak ostatecznie to Waszyngton wygrał ową rywalizację, tak większa ilością popełnionych zbrodni, jak i faktem, że imperialistyczna polityka USA dalej jest realizowana, a ZSRS od roku 1991 jest wyłącznie historią. Wypadek Ukrainy zaś pokazuje, że Rosja Putina jest krajem cokolwiek słabym i nie jest w stanie równać się geopolitycznie ze swoją poprzedniczką.

Na długiej liście krajów, które doświadczyły kierowanych laserowo i wzbogaconych uranem dobrodziejstw amerykańskiego snu najstraszliwszym przykładem dla nas jest Serbia. Pokazuje to, że Stany nie będą stronić w razie „konieczności” od agresji na kraj europejski i słowiański. Co więcej, agresja militarna została w wypadku Serbii połączona z bardzo konsekwentną polityką rozbicia terytorialnego tego państwa, pod hasłem walki z nacjonalizmem i serbskim szowinizmem. Brzmi znajomo?

Polityka stała i konsekwentna

Co kilka lat, gdy w Stanach odbywają się wybory, jesteśmy świadkami cyrku jedynego w swym rodzaju. Oto bowiem każdy kolejny kandydat sugeruje, że pod jego rządami polityka USA radykalnie się odmieni i porzuci on  „błędy i wypaczenia” (skąd my to znamy) poprzednika. Oczywiście w polityce zagranicznej nic się nie zmienia. Dobitnym przykładem była elekcja Baracka Obamy, który nawet „na zachętę” dostał pokojowa nagrodę Nobla. Choć to akurat razić nie powinno, nagroda ta od szeregu lat jest do bólu upolityczniona i pozbawiona jakiegokolwiek prawdziwego znaczenia. Oczywiście Obama ani specjalnie nie zmienił polityki USA, ani nie zlikwidował obozu koncentracyjnego w Guantanamo (burzy się ktoś na termin „obóz koncentracyjny w Guantanamo”? No cóż, „Szturm” zawsze lubił nazywać rzeczy po imieniu). Za rządów Trumpa zaś widzimy radykalne zaostrzenie imperializmu jankeskiego choćby na kierunku irańskim czy wenezuelskim, jak również palestyńskim. Przeniesienie wektora z polityki antyrosyjskiej na przede wszystkim antychińską nie wpłynęło na szereg stref wpływów, gdzie USA dopuszczają się tych samych zbrodni, jakich dopuszczały się wcześniej.

Wynika to z faktu, że pomimo medialnych zmian twarzy kolejnych prezydentów, administracja rządowa pozostaje niezmienna, podobnie jak imperialne interesy Waszyngtonu i amerykańskich korporacji i kapitału. Stąd USA prowadzą politykę w tych aspektach konsekwentną i systematyczną. Warunkowane to jest oczywiście wpływami politycznymi, ekonomicznymi i kulturowymi Stanów na całym świecie. Do tego polityka ta posiada ogromne wsparcie medialne, i to nie tylko w samych Stanach, ale na całym postępowym jakże Zachodzie. Noam Chomsky wielokrotnie opisywał skądinąd niezwykle ciekawe zjawisko medialne, w ramach którego jedne zbrodnie są godne potępienia i ukarania, a inne (te amerykańskie) są zrozumiałe, koniecznie a ich ofiary są same sobie winne, ze względu na swój opór i niezgodę wobec jankeskiej hegemonii. Dla zainteresowanych tematem liberalnych mediów broniących ludobójców mogę polecić chociażby wydaną w zeszłym roku książkę Chomskiego „Siła i opinia”.

Z powyższych konstatacji wynika jedno – piękne medialne enuncjacje i mowy to zwykłe opium dla ludu, który łaknie kłamstw i miraży. Prawdziwa, twarda polityka toczy się z dala od domów drobnomieszczańskich dorobkiewiczów. W krajach trzeciego świata, na Bałkanach, w krajach bliskiego wschodu – wszędzie tam, gdzie amerykańskie samoloty bombardują cywili, amerykańscy „żołnierze” dokonują kolejnego ludobójstwa i wszędzie tam, gdzie inspirowani opłacani przez CIA dyktatorzy realizują czystki w imię współpracy z „wielkim bratem” – wszędzie tam realizuje się w praktyce amerykańska polityka. Jako nacjonalistom i tożsamościowcom nigdy nam nie wolno o tym zapomnieć. Bowiem amerykańska polityka jest do szpiku przeżarta antynacjonalizmem i sprzeciwem tak wobec idei Narodu, jak i jakiejkolwiek tożsamości. Każdy z nas ma być tylko konsumentem, bitym od kalki „obywatelem x”, który pochwala i popiera amerykańskie wartości, zasady i politykę. Dziesiątki krajów, które doświadczyły agresji „Wielkiego brata” udowadniają, że nacjonalizm w żadnym razie nie może iść ramie w ramię z amerykańskością. Także, a może przede wszystkim, ze względów ideologicznych, o których w dalszej części tekstu.

U źródeł zła

Geneza i wewnętrzna polityka państw przekłada się na ich politykę zagraniczną. Można by tutaj przywołać setkę przykładów na to, od Wielkiej Brytanii przez ZSRS, 3 Rzeszę po Francję czy Japonię. Dla nas najważniejszym stwierdzeniem jest konstatacja, że schematy i praktyki, na których wyrasta i rozwija się dane państwo wewnątrz, przejawiają się także w jego geopolityce.

USA wyrosły na posuniętym do skrajności kapitalizmie oraz niewolnictwie. Funkcjonowanie tego ostatniego do połowy lat 60-tych XIX wieku utrwaliło się na tyle mocno, że pomimo formalnego zniesienia tegoż, wyzysk i dużo większe niż w Europie nierówności społeczne stały się charakterystycznymi cechami Stanów. USA to de facto wąska i elitarna grupka oligarchów, którzy dzięki wyzyskowi i dużej swobodzie obrotu kapitałowego jest w stanie kontrolować nie tylko własne państwo, ale także szereg stref wpływów na całym świecie. Nie dziwi więc, że taki model polityczny i ekonomiczny przełożył się w prosty sposób na amerykańską politykę zagraniczną. Wyzysk, eksploatacja i utrzymywanie swojej agentury, który gwarantuje status quo ­– oto typowy model ingerencji USA w politykę wewnętrzną w dziesiątkach krajów. Całość zwykle wspierana jest tzw. „bazami wojskowymi”, czyli po prostu wojskami okupacyjnymi. Status ludności w takich państwach, jak chociażby na Kubie do 1959 roku, była właściwie statusem quasi niewolniczym. Widzimy tu paralelę do wewnętrznych stosunków w samych USA. Bieda, często głód, bardzo niski stopień rozwoju technologicznego i cywilizacyjnego, nieludzkie metody wspieranych przez Waszyngton reżimów: oto dobrodziejstwo amerykańskiej demokracji.

Lokajstwo i służebność PiSu

Zakrawa na paradoks, że partia, która doszła do władzy na haśle „powstania z kolan” prowadzi chyba najbardziej lokajską i agenturalną politykę zagraniczną w historii 3 RP. Oczywiście konkurencja tutaj była duża, w postaci choćby proniemieckiej polityki PO czy często prorosyjskiej SLD. Jednak PiS w swej wierności waszyngtońskiemu ośrodkowi dyspozycyjnemu wchodzi na prawdziwe wyżyny wyparcia się interesu narodowego. USA raz po raz w reżimowych mediach przedstawiane są jako „najlepszy sojusznik”, a utrzymywanie wojsk okupacyjnych i budowanie im (za nasze pieniądze) kolejnych baz to objawy „potęgi” i „siły”. Oczywiście od kilku miesięcy nad całością unosi się duch ustawy S-447, która stanowi groźbę jeszcze większej wasalizacji Polski. Integralnie wiąże się z tym polityka obecnej partii rządzącej i stosunki z USA, jak również geopolityczna linia Waszyngtonu w naszym regionie. Ze względu na bycie wschodnią flanką NATO Polska traktowana jest przede wszystkim jako element polityki wobec Rosji. Z tą zaś USA trochę rywalizują, trochę się dogadują, zawsze jednak Polska w tym jest jedynie narzędziem i to niespecjalnie szanowanym. Obecnie zaś ustawa S-447 ewentualnie jeszcze wierzącym w PiS i jego propagandę ostatecznie zerwała klapki z oczu. Próby dogadywania się ponad naszymi głowami; pojawiające się raz po raz sygnały, że PiS już nieoficjalnie zgodził się na spłatę „roszczeń”; zamykanie ust tym którzy sprawę ustawy wyciągają na wierzch – tak nie postępuje partia, która choć trochę czuje się polską. Do tego jedna z najbardziej odrażających twarzy obecnej polityki – Mosbacher zachowuje się niczym nadzorca polskiego rządu, wydając polecenia premierowi i ministrom oraz zachowuje się z butą i bezczelnością równą NKWD-dzistom, którzy w Polsce przed 1956 rokiem gwarantowali czerwony ład. Załatwianie korzystnych rozstrzygnięć prawnych dla amerykańskich koncernów, ingerencja w działania IPN, aby ten oddał dokumenty historyczne dotyczące historii Polski, wtrącanie się do wewnętrznych spraw Polski, aktywna propaganda mająca na celu dyskredytację naszego Narodu na arenie międzynarodowej: ilość przewin Mosbacher jest naprawdę wystarczająco długa, aby natychmiast uznać ją za persona non grata. Oczywiście PiS tego nie zrobi, a zamiast tego zgodnie z poleceniami z Waszyngtonu zwalcza „antysemityzm” i „ksenofobię” oraz rozwija „dobre relacje polsko-izraelskie”.

Powiedzmy to w końcu wprost - USA nie są i nigdy nie będą gwarantem polskiej niepodległości. Nie mogą nimi być, gdyż obecnie Polska właśnie m.in. przez zależność od Stanów nie jest państwem niepodległym i niezawisłym. Obecny kolaboracyjny rząd centroprawicy jest tego niestety gwarantem, a kolejne posunięcia w kontekście polityki NATO, ustawy S-447 i tzw. „roszczeń” tylko tego dowodzą. Tak długo jak nasza polityka względem Waszyngtonu się nie zmieni, tak długo Polska nie będzie prawdziwie wolna.

Musimy zerwać jakiekolwiek wojskowe i polityczne związki ze Stanami, które nas uzależniają, i postawić na budowę Międzymorza. Ale nie Międzymorza, o którym bredzi Kaczyński czy Morawiecki. Ich „Międzymorze” to tylko buńczuczna nazwa dla lokalnej dyspozytury amerykańskich wojsk szachujących Rosję. My mówimy o Międzymorzu w rozumieniu myśli Piłsudskiego – sojusz i federacja wolnych państw Europy wschodniej, który będzie w stanie przeciwstawić się nie tylko Rosji, ale i polityce państw zachodnich. Jako, że  swego czasu temat rozwinąłem w oddzielnym artykule, mogę tutaj tylko do niego odesłać. Poza zerwaniem z poddaństwem względem USA, musimy zacząć identyfikować i zwalczać wszelką agenturę wpływu Stanów Zjednoczonych. Wszelkie think-tanki i grupy polityczne, które uzależniają polską rację stanu od poczynań USA musza stracić finansowanie, poparcie i rację bytu. Wszelcy lobbyści i agenci muszą zostać bezzwłocznie odsunięci od możliwości prowadzenia swojej antynarodowej działalności. Musimy zniszczyć mit USA jako obrońcy wolności i demokracji, jako gwaranta naszej niepodległości. Sojusz ze Stanami nie jest żadną koniecznością i warunkiem sine qua non polskiej racji stanu. Takie myślenie to efekt jednostajnej polityki  polskich elit i propagandy największych publikatorów wśród polskich mediów. Najbardziej zaś żenuje, jak i dziwi, poparcie dla USA ze strony prawicy i tzw. „konserwatystów”.


USA: źródło zła

Dziwi nas to, albowiem Stany Zjednoczone to forteca i największe światowe źródło liberalizmu, kapitalizmu i marksizmu kulturowego. To stamtąd rozchodzą się na cały świat wszelkie ideologiczne nowotwory jak feminizm, „prawa lgbt”, promowanie zabijania nienarodzonych dzieci („aborcja”), ideologia gender, walka z rasizmem, „uprzywilejowaniem białych”, a przede wszystkim zanegowanie wszelkiej etniczności, tradycji i klasycznych wartości, na których wyrosła Europa. Dziwna to sytuacja, gdy szerokie rzesze rzekomych obrońców tradycji, Narodu i rodziny popierają kraj, który w największym stopniu odpowiada za promocję ideologii, których głównym celem jest zniszczenie tego, co ponoć broni prawica i jej liczne agendy.


Polacy nie rozumieją polityki

Powyższe stwierdzenie padało z moich ust bardzo często. Niestety w dalszym ciągu jest ono prawdą, a w polityce zagranicznej objawia się szczególnie mocno i boleśnie. Polacy bowiem zazwyczaj wychodzą z założenia, że najważniejszym determinantem geopolityki jest moralny i etyczny podział na „dobrych” i „złych”. 45 lat okupacji sowieckiej jak i cała nasza historia poczynając od początku XVIII wieku sprawiły, że Rosja ad hoc uznawana jest za „zły” kraj, logicznie więc jego konkurent musi być „dobry”. Polityka zagraniczna w tym ujęciu to niejako biblijne starcie dobra ze złem i sił światła z siłami ciemności. Prowadzi to do demonizacji jednych krajów oraz całkowitego braku krytycyzmu wobec drugich. W połączeniu z naszą sarmackością, krótkowzrocznością, brakiem umiejętności chłodnego i konsekwentnego myślenia przyczynowo-skutkowego daje to wprost zabójcza mieszankę dla naszej polityki zagranicznej. USA w tej optyce wyrastają na prawdziwego zbawcę wolnych ludzi, a wszyscy nieprzyjaciele Waszyngtonu to „terroryści” godni natychmiastowej „interwencji zbrojnej”.

W polityce zagranicznej generalnie nie ma „dobrych” i „złych”. Podstawą zaś do działania na określonym kierunku jest nie jego moralna i etyczna wartość, ale interes narodowy. Jesteśmy nacjonalistami, a więc to właśnie Naród i jego interesy będą dla nas najważniejszym determinantem tego, jak kształtować ma się nasza polityka zagraniczna. Jakkolwiek kwestie etyczne i moralne nie są pozbawione pewnego znaczenia, to jednak traktowanie tej płaszczyzny za najważniejszej w geopolityce uznać trzeba za myślową aberrację. Na bardzo podobnych podstawach opierała się polska polityka w przededniu i w trakcie 2 wojny światowej. Skutki tego są powszechnie znane, odsyłam więc chociażby do analiz profesora Wieczorkiewicza (przykładowo jego świetna „Historia polityczna Polski 1935-1945”). Najwyższa pora przestać żyć mrzonkami i utopiami.


USA to nasz wróg

Brzmi niewiarygodnie? Strasznie? Czy takie stwierdzenie wyczerpuje już definicję „rosyjskiego agenta”? Jeśli jednak zastanowimy się chwilę w sposób trzeźwy i analityczny nad głównymi cechami relacji polsko-amerykańskich to stwierdzenie to uznać będzie musiał za prawdziwe każdy trzeźwo myślący człowiek:

- Stany Zjednoczone są głównym ośrodkiem i propagatorem zabójczych dla naszej tożsamości i tradycji ideologii: liberalizmu, kapitalizmu i marksizmu kulturowego

- Stany to najbardziej agresywne, imperialistyczne i – nie bójmy się tego powiedzieć – terrorystyczne państwo na świecie po roku 1945

- W kwestii ekonomii i gospodarki nie można określić relacji polsko-amerykańskich inaczej niż kolonialne

- USA utrzymują na naszym terytorium de facto wojska okupacyjne, których utrzymaniem obarczony jest nasz budżet

- Polska zmuszana była wielokrotnie do brania udziału w amerykańskich agresjach zbrojnych

- Ambasador Mosbacher jest ewidentnie czynnikiem zwierzchnim z ramienia rządu waszyngtońskiego w stosunku do polskiej klasy politycznej, szczególnie jeśli idzie o obecną partię rządzącą

- Ustawa S-447 oraz tzw. „roszczenia” są ewidentnym przykładem strategicznie zaplanowanej próby objęcia Polski jeszcze większym poziomem kontroli i wyzysku

Najwyższa pora zrozumieć elementarną prawdę: sojusz (właściwie to „sojusz”) z USA jest niezgodny z elementarnymi interesami naszego Narodu. Same zaś Stany funkcjonują zaś w przestrzeni publicznej jako szkodliwy mit, który wywiera wysoce negatywny wpływ na nasze narodowe myślenie o imponderabiliach. Ten mit najwyższa już pora poddać dekonstrukcji, tak by szkodliwy jego wpływ na nasze wyobrażenia polityczne się skończył. Mam nadzieję, że poniższy artykuł będzie chociaż małą cegiełką w działaniu, mającym na celu takąż dekonstrukcję. Budowanie bowiem jakiejkolwiek polityki na kłamstwie musi prędzej czy później przynieść tragiczne skutki. Tylko prawda jest ciekawa.

Grzegorz Ćwik

 

 

Artykuł dedykuję wszystkim ofiarom amerykańskiego imperializmu.