Grzegorz Ćwik - O nowy paradygmat

Parokrotnie już w „Szturmie” użyliśmy sformułowania „globalny nacjonalizm” i nawiązywaliśmy do skutków funkcjonowania szeroko rozumianego globalizmu. Ten rozpatrywać można na płaszczyźnie chociażby ekonomicznej, kulturowej, technologicznej, geopolitycznej etc. Wywodząc się ze środowiska ideologicznego, dla którego kluczowymi pojęciami są „tożsamość” oraz „świadomość”, wychodzimy z krytyką globalizmu, przeciwstawiając mu faktyczną różnorodność kulturową, etnopoluralizm oraz lokalizm. Niezmiennie od tego pamiętać musimy, że globalizm jako zjawisko obejmujące całą planetę zwalczone może zostać przy uwzględnieniu dwóch kwestii:

 

  1. Zrealizować to może nie jedno państwo, bowiem nawet najsilniejsze są na to za słabe, ale grupa państw – im silniejsza i większa, tym lepiej. 

  2. Podważone muszą zostać wartości i paradygmaty, na których opiera się globalizm, często zresztą w sposób podświadomy.

     

Dziś skupić chciałbym się na punkcie drugim, zwłaszcza, że pierwszy przewijał się w tej czy innej postaci na naszych łamach niejednokrotnie.

 

O ile często krytykujemy i opisujemy poszczególne patologie wynikłe z globalizmu i jego emanacji ekonomicznej – kapitalizmu, o tyle rzadko staramy się zastanowić na jakich podstawach opiera się ten system. A tymczasem zarówno rosnące nierówności płacowe i społeczne, kryzys klimatyczny, multikulturalizm czy niszczenie lokalnych tradycji wynikają z logiki konsumpcji, która prowadzi do gigantycznej nadprodukcji.

 

Już wiele lat temu Victor Lebow, analityk sprzedaży stwierdził rzecz dla systemu globalistycznego fundamentalną:

 

"Nasza wydajna gospodarka wymaga, abyśmy uczynili konsumpcję sposobem na życie. Abyśmy przekształcili kupowanie i używanie dóbr materialnych w rytuały. Żebyśmy szukali satysfakcji duchowej w konsumpcji. Musimy konsumować rzeczy, zużywać je, zastępować innymi i wyrzucać, we wciąż wzrastającym tempie"

 

Teoretycznie wydawałoby się, że ludzie zawsze konsumowali, używali przedmiotów, zużywali je, zastępowali innymi etc. Tymczasem jednak logika konsumpcji wymyka się z tego schematu. Schemat ten, dość mocno umocowany w systemie średniowiecznym opierał się na dość logicznym założeniu, że określonych przedmiotów i dóbr potrzebujemy, produkujemy i używamy wówczas, gdy są nam potrzebne. Gdy zaś potrzebne nie są – wówczas tego nie robimy. Produkcja nowych dóbr zaś wynika ze zużycia ich i ilości brakujących sztuk na rynku. W tym układzie rzemieślnik w swej manufakturze produkował tyle butów, muszkietów, narzędzi, etc. ile faktycznie było potrzebne – i nic ponadto. Człowiek zaś używał ich w ramach swych potrzeb, cywilizacyjnego rozwoju i na tym kończyła się ta nader skromna konsumpcja.

 

Wszystko zmieniło się w wieku XIX, w okresie rewolucji przemysłowej, która umożliwiła produkcję dóbr i wytworów przemysłowych na nieznaną dotąd skalę. W połączeniu z królującym od połowy tegoż wieku kapitalizmem dostaliśmy w efekcie galopującą nadprodukcję opartą właśnie na logice konsumpcji. Pamiętajmy bowiem, że wiek XIX i początek XX to także narodziny jeszcze jednej branży, która dopełniła dzieła zniszczenia – nowoczesnej reklamy i marketingu. To zaś pozwoliło na rzecz wcześniej nieznaną i teoretycznie niemożliwą – na kreowanie potrzeb u odbiorców dóbr, czyli u konsumentów. Bo tym w praktyce jest człowiek w systemie globalistycznej ekonomii – konsumentem, który im więcej wydaje, im więcej kupuje, marnotrawi, znów wydaje, znów kupuje i tak w kółko – tym lepiej. Dodajmy, że spora część w takim układzie przy okazji nieźle się zapożycza, zresztą w gruncie rzeczy u tych samych ludzi, u których kupuje. Swoisty paradoks – pożyczamy od kapitalistów pieniądze, które wydajemy na produkowane przez nich dobra i towary, które produkowane w dużej mierze są tylko po to, żeby je sprzedać, bo ich wartość użytkowa jest często żadna.

 

Wróćmy do naszej rewolucji przemysłowej i wieku XIX oraz początków XX. Posiadane możliwości produkcyjne stwarzały potencjalnie ogromne możliwości zysku. Tylko jak sprawić by ludzie więcej kupowali, więcej konsumowali i wydawali pieniądze na rzeczy często im niepotrzebne? Po pierwsze wspomniana reklama i przekonanie u ludzi, że dane dobra i towary są im niezbędne. Dziś mówi się już otwarcie, że działanie takie opiera się na samozadowoleniu z kupna czegoś, co zostało podniesione do rangi symbolu i artefaktu kapitalizmu. To zaś wiąże się bardzo prosto z tzw. markami luksusowymi. Kupujemy coś nie dlatego, że tego potrzebujemy – kupujemy splendor i ekskluzywność danej marki. Sprawna reklama i socjotechnika w połączeniu ze współpracą ze sferami rządowymi dały w efekcie w latach 1789-1914 nieznany wcześniej skok poziomu produkcji…oraz konsumpcji. Oczywiście, do pewnego stopnia spowodowało to uzupełnienie braków rynkowych wynikłych z niskiego wcześniej poziomu technologicznego i wzrostu liczby ludności na świecie. Już jednak w latach przed i po I Wojnie Światowej dostrzegamy, choćby w USA czy Wielkiej Brytanii, umocowanie się gospodarki opartej na konsumpcji. Coraz mniej miało to cokolwiek wspólnego z tym czy faktycznie dany produkt czy towar był potrzebny. Kreowanie potrzeb, o których kilka dni wcześniej jeszcze się nie wiedziało urosło do rangi prawdziwej kapitalistycznej „sztuki”, a największe domy mediowe i agencje marketingowe biorą początek właśnie w tym okresie. Zaczyna się okres podążania za coraz to nowymi gadżetami, które zastępowane są przez kolejne generacje tych samych gadżetów, często wymyślonych tylko po to, żeby zwiększyć sprzedaż.

 

Przeskoczmy do czasów obecnych. Czym w gruncie rzeczy różnią się kolejne modele tych samych butów, telefonów, ciuchów, gadżetów, etc.? Często praktycznie niczym. Mimo to, dzięki gigantycznym kampaniom reklamowym, sprzedaż i produkcja cały czas rosną. Szczególny wzrost tej tendencji objawił się w Europie Zachodniej i USA po 2 Wojnie Światowej. Nagły wzrost zamożności, co w wypadku Europy było możliwe dzięki celowej i planowej budowie modelu „państwa dobrobytu” pociągnęło za sobą gigantyczny wręcz wzrost konsumpcji. Obecnie model ten rozlał się także na państwa byłego bloku wschodniego.

 

Problem konsumpcji i ogromnej nadprodukcji wiąże się ściśle z pojęciem wzrostu wykładniczego. To na nim opiera się absolutnie cała światowa gospodarka. Wzrost wykładniczy to w bardzo dużym uproszczeniu powiększanie się określonego zbioru o daną wielkość lub procent w identycznych jednostkach czasu. Przykładowo o wzroście wykładniczym możemy mówić, gdy nasza lokata bankowa ma stałe roczne oprocentowanie, albo PKB rośnie co roku o stałą lub bardzo zbliżoną wartość. Gospodarka światowa w ujęciu dekadowym rośnie od kilkudziesięciu lat właśnie w ramach wzrostu wykładniczego. Wielkość produkcji, zysków, marży etc. rośnie rok do roku o mniej więcej stałą wartość. Ma to niezwykle istotne znaczenie ze względu na kształt finansów krajowych i międzynarodowych w XX i XXI wieku. Generalnie sprowadza się to do zjawiska generowania długu państwowego, który jutro (za rok) spłacany jest kolejnym wygenerowanym długiem. Z czystej logiki wynika, że każdy kolejny dług musi być coraz większy. Jak długo więc ekonomia i gospodarka się rozwijają a PKB rośnie, wszystko „jest w porządku”. Stały przyrost zysków i bogactwa pozwala pokryć zadłużenie…i zaciągnąć nowe. A proces taki jest konieczny przy takim kształcie funkcjonowania sektora finansowego jak obecnie. Oczywiście samo w sobie jest to nonsensem, ale to jeden z wielu aspektów globalnego kapitalizmu.

 

Zasadniczy problem, a właściwie problemy ze wzrostem wykładniczym są dwa. Po pierwsze nie jest on możliwy do generowania w nieskończoność, a po drugie ma określone, niezwykle zgubne dla nas, skutki.

 

Czemu nie jest możliwy wzrost wykładniczy wdrożony na stałe? Po pierwsze ze względu na wyczerpujące się surowce, zwłaszcza te energetyczne. Ropy naftowej, gazu, węgla, a nawet uranu jest coraz mniej, jest coraz trudniej (czyli drożej) go wydobywać a jakość rud jest coraz niższa. Po drugie obecnie kapitalizm, a właściwie kapitalistyczna logika i mechanika królują na całym świecie. W związku z tym nie ma możliwości rozszerzenia rynków zbytu o kolejne, nowe kierunki. Kapitalizm nie zdobędzie kolejnych ziem, kontynentów etc. bo te już od dawna są integralną częścią światowej ekonomii. Casus Białorusi, Wenezueli, Iranu czy Korei Północnej to margines, zresztą nawet te kraje w pewnym stopniu uzależnione są od globalistycznych fluktuacji.

 

No dobrze, jakie są więc perspektywy? Przede wszystkim wzrost wykładniczy powiązany jest, jak już wiemy, z systemem finansowym i fiskalnym. Państwa, kraje, kontynenty zadłużają się i to żadna nowość. Problemem jest całkowite wymknięcie się coraz bardziej komplikowanych produktów i mechanizmów branży finansowej  spod jakiejkolwiek kontroli. Pęknięcie bańki fiskalnej w roku 2008 i światowy kryzys nic nas nie nauczyły. Dalej luzujemy regulacje, zezwalamy korporacjom i bankom na coraz więcej, pompujemy w nie wielokroć więcej pieniędzy niż przed rokiem 2008. A historia zawsze ma określoną logikę i konsekwencję, choćby działające ze sporym spóźnieniem. Sami sobie szykujemy  kryzys, przy którym rok 2008 był niewinnym epizodem o małym znaczeniu. Okres koronawirusa dodatkowo przyspieszyć może gigantyczny kryzys ekonomiczny, który szybko przekształci się w kryzys polityczny i społeczny.

 

Zresztą i bez koronawirusa skutki ogromnej nadprodukcji i oparcia światowej ekonomii o paradygmat konsumpcji są tragiczne. Od szeregu miesięcy najczęściej omawiane są te związane z klimatem. Nie da się ukryć, że w swym pędzie za coraz to nowszymi znaczkami, logami i gadżetami szykujemy sobie piekło – i to dosłownie. Wzrastająca temperatura, poziom zanieczyszczenia ziemi, wód oraz powietrza zaczynają realnie wpływać na nasze życie. Wbrew prawicowej propagandzie nie jest to korzystne dla polskiego rolnictwa – już teraz koszty kolejnych susz ponoszą zwykli obywatele płacąc codziennie za coraz droższe artykuły spożywcze. Alarmistyczny ton światowych agend jest jak najbardziej na miejscu – podniesienie się światowych temperatur o jeszcze kilka stopni, a to się obecnie dzieje, doprowadzi do załamania nie tylko szeregu państw, ale i gigantycznego zwiększenia poziomu oceanów, co oczywiście zatopi wiele terenów nadmorskich. Polska położona nad Bałtykiem nie jest tu zresztą wyjątkiem.

 

W kwestii ekonomii rosnący wyzysk, obciążanie pracą i zatarcie granicy między nią a czasem wolnym, powiększające się różnice płacowe i majątkowe – wszystko to znamy aż za dobrze, bo z własnego życia. Kapitalizm okazał się wielką ułudą, w dodatku pozbawioną rzekomo przypisanego sobie racjonalizmu. Kierowany ciągłym zwiększaniem zysków i produkcji doprowadził do sytuacji gdy niecałe 200 lat po rewolucji przemysłowej stoimy w obliczu kryzysu klimatycznego, który może doprowadzić do zniszczenia sporej części życia na naszej planecie. Wynika to zaś właśnie z przyjętego paradygmatu konsumpcji, jako centralnego elementu napędzającego gospodarkę. Teraz, do 250 mln Amerykanów oraz 500 mln Europejczyków (przy pełnej świadomości, że obecnie coraz większy % mieszkańców USA i Europy popada w ubóstwo) żyjących w świecie dobrobytu doszlusować chce 2,5 mld Chińczyków, Hindusów i mieszkańców krajów Ameryki Południowej. A tego planeta nasza nie jest w stanie udźwignąć. Oznaczałoby to bowiem kilkukrotne zwiększenie i tak za dużej produkcji, wydobycia surowców oraz ilości pracy w coraz większej liczbie fabryk. Neoliberalizm sam wprowadził światowy paradygmat, który gdy zaczyna być przyjmowany poza Europą i USA okazuje się być w swych skutkach zabójczy dla planety, a więc nas wszystkich.

 

Tym do czego dążyć musimy za wszelką cenę to złamanie tego paradygmatu. Poczynając od krytyki kupowania ciągle nowych par butów, nowych telefonów etc., przez walkę o zmianę polityki energetycznej, po postulat jak najdalej idącej kontroli nad ekonomią, produkcją i światowymi konsorcjami, które obecnie stały się konkurencyjnym pionem władzy dla państw narodowych. Konsumpcja i jej prymat mają bowiem różne płaszczyzny i pola występowania. To zarówno psychologia, która nakazuje szukać ułudy szczęścia i spełnienia w wydawaniu pieniędzy i zarabianiu ich tylko po to, by znów wydać, jak i ogromne fabryki Dalekiego Wschodu wypełnione pół-niewolniczą pracą milionów ludzi po kilkanaście godzin dziennie. To przerośnięty do granic rozsądku sektor reklamy i marketingu, jak i wszędobylska korupcja stosowana przez korporacje w celu uzyskania stosownych zezwoleń do budowy kolejnych kopalń, fabryk i sieci infrastruktury.

 

Powoli musimy zacząć się oswajać z myślą, że nie potrzebujemy co pół roku zmieniać telefonu, nie musimy mieć 20 par butów w szafie, ani na każde wakacje lecieć na 2 koniec świata. Paradygmat konsumpcji wmówił nam, że to jest główny cel życia człowieka – gromadzić, wydawać, zwiększać swój status materialny, a przez to splendor i poważanie w tym neoliberalnym społeczeństwie. To marka posiadanego samochodu, strzeżone podmiejskie osiedle i prywatna szkoła dla dzieci mają być wedle tego szaleństw ostatecznym i nieodwołalnym wyznacznikiem tego kim jesteśmy i jaką wartość sobą przedstawiamy. Wkład w życie wspólnoty, społeczne znaczenie wykonywanych codziennie obowiązków, to jak traktujemy innych i siebie samego – to nie ma znaczenia dla nowoczesnego świata, co samo w sobie jest już szaleństwem.

 

Konsumujemy, wydajemy, zarabiamy, znów wydajemy, znów konsumujemy i tak w kółko w ramach ten neoliberalnej nigdy nie kończącej się historii. Z założenia nie można wyjść z tego chorego obiegu a szczęście i upojenie z kolejnego zakupu szybko zostaje zastąpione wygenerowaną przez marketingowców potrzebą kolejnego zakupu. W tym wszystkim tracimy duchowość, tracimy to kim jesteśmy, a jednocześnie współuczestniczymy w procesie niszczenia naszej planety – czyli siebie samych, naszych rodzin i całego Narodu.

 

Oto prawdziwe szaleństwo i samobójcza ślepota kapitalizmu i ideologii liberalnej. Podważenie najbardziej elementarnych podstaw aksjologicznych tego piekła, a należy do nich w pierwszym szeregu paradygmat konsumpcji, jest warunkiem przetrwania naszego świata i naszych wspólnot.

 

 

 

Grzegorz Ćwik